poniedziałek, 24 grudnia 2012

Czerwone Gitary - Jest taki dzień

Jaka wigilia, taki cały rok, dlatego wstałam rano, spędziłam pracowicie, spróbowałam każdej potrawy, miło i bez spięć przegadałam wieczór z rodziną sięgając wspomnieniami do przed wojny. O tym, jak babcia poszła do okulisty i przyjęła któreś z kolei szkła, choć nie pasowały, bo 'ona taka miła była', o tym, jak miałam namalować cały pochód pierwszomajowy, a nie umiałam ani jednego człowieka, jak ciocia kupowała cukier w tutce z szarego papieru za piątkę, o tym, jak przyszedł ostatni kolędnik ze skrzydłami i fujarką, a drobne już się skończyły, ile razy stary T. powiedział 'panie dobrodzieju' w ciągu pięciu minut i było tych dykteryjek bez liku, a jutro dalszy ciąg.
Wszystko cacy, tylko taka jeszcze trochę rzadka jestem, ale to się nie liczy, bo przeziębienie mocno przedświąteczne.
Dziś ostatnia czekoladka w moim adwentowym kalendarzu, kolęda, której słuchałam na starym gramofonie w pokoju u cioci. Płyty leżały na płask w szufladzie szafy. Zawsze się wzruszam.
Drugą ważną, a może nawet ważniejszą czarną płytą w ciotczynej szufladzie był 'Koziołek Matołek'.

Telewizor daje do wyboru "Nativity" i "Love actually" i chyba wybiorę to pierwsze i znów będę kibicowała niebieskim.
Wczoraj znalazłam już fajny kurs w takim kącie, do którego pewnie nigdy bym nie dotarła. Teraz muszę posiedzieć nad aplikacją i zawalczyć jeszcze raz. Już się cieszę, bo może się uda :)

niedziela, 23 grudnia 2012

Zbigniew Preisner - To już pora na Wiliję

Lata temu pewien mężczyzna zdecydował, że zostanie ojcem małego chłopca. Że zastąpi mu rodzinę, której ten nie miał. Bo jeśli nie liczyć matki, której został sądownie odebrany, to nie miał.
Był bardzo prostym facetem posługującym się bardzo prymitywnym językiem z wielką ilością kurw w każdym z wypowiadanych przez siebie zdań. Ale nawet on nie mógł ścierpieć widoku małego w domu dziecka. 'Pani, jaki to dom, to kołchoz'.
Kupił mieszkanie za ścianą, które latami stało puste i ciche. Zaczął remont budząc mnie wiertarką warczącą tuż nad głową w soboty o siódmej, by potem po cichutku coś tam sobie dłubać. Przestał pić. Chłopiec zamieszkał z nim i mówił do niego 'tato'. Mężczyzna odrabiał z nim lekcje.
Chłopiec nie jest już mały, ale ciągle mówi do mężczyzny 'tato'. Mężczyzna gotuje obiady, zakłada wyprasowaną koszulę, by towarzyszyć przybranemu synowi w czasie egzaminów poprawkowych. Szuka go po całym mieście, gdy nie trafia do szkoły lub długo nie wraca do domu.
Chłopcu nie jest łatwo, bo prócz szorstkiej miłości ojca ma też matkę, której dawno został odebrany. Matka pije i otacza się licznym męskim towarzystwem, ale jest jedyną matką, jaką ma. Chłopiec ją kocha i daje wyciągnięte od ojca pieniądze, które i tak później są przepijane.
Zazwyczaj za ścianą jest cicho. Już nie odrabiają razem lekcji. Czasem słyszę głośno włączony telewizor, a sporadycznie okraszone kurwami rozmowy.
Dziś za ścianą wielkie sprzątanie. Od ósmej słyszałam stukania i szurania tuż obok. Pewnie znowu się przygotowują. Jak rok temu. Bo mama miała przyjść na wigilię.
Nie przyszła.
Co czuje nastoletni chłopiec, który wie, że matka jest na drugim końcu miasta, ale pewnie zbyt pijana by przyjść?
Rok temu nie było wigilii. Może dzisiaj?


sobota, 22 grudnia 2012

Chris Rea - Driving Home for Christmas

Wczoraj obejrzałam czeski film. Ludzie byli brzydcy, palili papierosy i rzucali pety na ulicę, ubrani byli tak o, ale za to mówili po ludzku. W sensie, że sensownie. Nie było amerykańskich perłowych licówek od trójki do trójki, fryzur ułożonych do ostatniego włosa, złotych myśli i odpowiedzi na wszystko. Miła odmiana po amerykańskiej sztampie.
Ostatnia scena: bohaterka rozsypuje prochy matki, a kolega trzymający w ramionach kilkumiesięczną wnuczkę mówi: 'Patrz, babcia leci'

Musikwunsch für Uwe Telle aus Cottbus ;)




piątek, 21 grudnia 2012

Train - Shake Up Christmas

Przyszły książki, świetne wydania, nawet się nie spodziewałam. Szkopuł w tym, że w tym roku ma być bez prezentów, 'nie ma dzieci'- zarządziła mama - 'to się nie wygłupiamy z prezentami'. Jasne, że dowiedziałam się po fakcie, ale to nic, książki się przydadzą na inne okazje, a poza tym zdążę przeczytać, a skarpety laski dostaną z okazji zimy. Nikt z nas nie lubi kupowania prezentów, łamania sobie nad nimi głowy, wystarczą imieniny.
No i pan Leszek sprawił się, jak co roku. Nie wiem, kim jest pan Leszek, nie zna go nawet gugiel, wiem tylko, z jakiego miasta wysyła mi corocznie piękne kartki świąteczne. Jego są najładniejsze, więc byłabym zawiedziona, gdyby nagle zaprzestał. No i nazwisko też ma ładne, takie szczęśliwe.


czwartek, 20 grudnia 2012

Bony M - Mary's Boy Child

Dziś na odczepnego, ale piosenkę lubię. Mimo tych wariatów w piórach jest w niej coś podniosłego.
Znowu mnie dopadło, bo dawno nie było, ale są plusy. Gorzej wyglądam, niż się czuję rzeczywiście, a super bonusem jest to, że się dzięki temu wyłgałam z fabrycznego opłatka, co napełnia mnie niewymownym szczęściem.
Nasza brać robotnicza tworzy fajny dość zespół, zgrany, mimo, że każdy z innej bajki, ale kurde modlić się i żegnać na zawołanie nie lubię. Gdyby to było zwykłe świeckie zjedzenie barszczu i wypicie wódki, to i owszem, ale ta cała celebra mnie mierzi. Najśmieszniejsze jest to, że dla większości liczy się tylko ten barszcz i wódeczka, ale wszyscy karnie klepią pacierze nad półmiskami ze śledziem. No to bleee, nieprawdaż.

Zarzuciłam opisywanie tego ludowego kalendarza majów, to jakaś głębsza filozofia jest. Dziś mi to klarowała nasz sprzątaczka, ale to nie na moją głowę, będę zwyczajnie oglądała prognozy pogody i tyle, tym bardziej, że i tak część lata spędzę pewnie w innym klimacie, a tam nie obowiązują zapewne zwyczaje ludu polskiego.

środa, 19 grudnia 2012

Kayah - Ding Dong

Lista świątecznych pieśni w obcym języku leży i gnije, bo od kilku dni polskie chodzą za mną bardziej. Ciary wywołuje tylko jedna, ale ona czeka na wigilię.
Z dobrych wieści to Większa dostała wczoraj pierwsze zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną, a były obawy, bo na letni kurs przygotowawczy dostały się tylko dwie Chinki z jej szkoły, ona była trzecia, ale tylko na liście rezerwowej, no i tam pozostała niestety.
Oczekiwania wobec kandydatów są bardzo wyśrubowane i oprócz bardzo dobrych wyników liczy się też cała sfera pozanaukowa. Większa chodzi na rzęsach, by sprostać i chyba nie widzi siebie nigdzie indziej. W lecie z zachwytem opowiadała o krwawej jatce w kolanie pacjenta i wszystkich tych okropnościach, które mnie przyprawiają o mdłości, a jak była mała, to każde otarcie kończyło się histerią i zabranianiem nawet oglądania tego. No cóż, tu zaszła zmiana, że się tak klasykiem podeprę. Trzymam kciuki w nadziei, że ostatecznie to ona będzie mogła wybierać pomiędzy uniwersytetami. Obecnie jednak, przyszła pani wąska specjalistka robi ze swoją młodszą siostrą taki rumor, że musiałam wczoraj odsuwać telefon od ucha w obawie o bezpieczeństwo moich bębenków. O czekoladkę. Wrzask przez pół Europy.


wtorek, 18 grudnia 2012

Raz Dwa Trzy - W wielkim mieście

Mam dość powoli, nie wiem, może zmęczona jestem, ale nienawidzę tej niepewności, poczucia zagrożenia, a przede wszystkim bezsilności, bo jak widać rozsądek nie ma nic do rzeczy. Nasza szefowa jest rozsądna, to powyżej uchodzi za raroga. Najgorzej, że ci którzy nami rządzą, kiedyś z nami pracowali i mieli lepiej niż dobrze, choć pracownikami byli takimi sobie, a nawet chyba nie, szczególnie ten matoł, który nie potrafi składnie jednego zdania zbudować. Najgorsze niedojdy (coś, jak K. z teksty Frasyniuka;)) dostały do ręki władzę i tworzą jakieś pomniki własnej próżności i pychy.
Rzygać mi się chce na to wszystko i mam ochotę uciec. Zawsze w takich chwilach pojawia się to pragnienie: uciec, bo gdzie indziej już będzie dobrze. Zacząć wszystko od nowa i już będzie git. W tym przypadku, to nawet nie jest całkiem nierealne, bo są jeszcze miejsca, gdzie rozum stoi jednak trochę wyżej od poloru i wydmuszek.
Do tego całą terapię o kant d..y rozbić, mimo zakończonych właśnie zabiegów jestem w puncie wyjścia. J. podrzuciła mi myśl o sanatorium i nie jest mi ta myśl obrzydliwą. W każdym razie byłoby to rozsądne.


poniedziałek, 17 grudnia 2012

John Lennon - Happy Christmas

It will never be over

17 XII - maj - średnio, bez słońca

niedziela, 16 grudnia 2012

Coldplay - Christmas Lights

Kolejna piosenka w kalendarzu adwentowym pasuje do dzisiejszego dnia jak ulał.

To pianinko taszczą ze sobą chyba wszędzie. Lubię ich jeszcze bardziej odkąd obejrzałam ich koncert zamykający paraolimpiadę w Londynie.

16. XII - kwiecień - ciepło, odwilż, z szyb samochodowych odkleiłam tafle lodu o grubości ok. 3 mm

sobota, 15 grudnia 2012

Richie Petrie - Little Drummer Boy


15 XII - marzec - tylko -2, mocny wiatr, a po południu zamarzający deszcz

piątek, 14 grudnia 2012

The Pogues & Kirsty McColl - Fairytale Of New York

Drugi tydzień jeżdżę na zabiegi do O. U nas okres oczekiwania jest liczony w miesiącach, a tam w tygodniach, więc nie było się nad czym zastanawiać. Lawirując między jednym, a drugim obowiązkiem zawodowym oraz ekscentrycznymi godzinami wydawania elektrod, pędzę codziennie tam i z powrotem między przecinanymi właśnie drzewami. Lubię jeździć tamtędy rowerem, nie aż tak bardzo ruchliwa, a drzewa dają przyjemny cień w lecie. Zimą zaś, zawsze, wysoko w koronach siedzą drapieżniki, jastrzębie może. Siedzą i obserwuję, zawsze się przy nich prostuję w fotelu, bo czuję się, jak na defiladzie. Dziś jeden miał chyba coś na oku, bo zawisł nad drogą. Majestatycznie, nieruchomo, poważnie.

14 XII - luty - do południa lekki mróz i bezchmurne niebo, słonecznie, potem trochę wiatru, a teraz już pochmurnie.
p.s.
skarpety z angory drapią w pięty, ale cieplutkie

czwartek, 13 grudnia 2012

The Darkness - Christmass Time

Już za sam outfit należy mu się miejsce w moim Advent calendar ;)

13 XII - styczeń - cały dzień słoneczny i mroźny

środa, 12 grudnia 2012

Jack Johnson - Rudolph the Red Nosed Reindeer

Wsiowa przychodnia bardzo przyjemna i personel też miły. Czekam na swoją kolejkę, gdy wchodzi matka z takimi dwoma. Mniejszy, na oko ze cztery lata, dopada choinki i niepomiernie zdziwiony pyta:
- Ta choinka nie ma cukierków? (na policzenie pytajników potrzebne byłyby ze trzy dłonie) - matka nawet zgrabnie wybrnęła, znać zawodowca.
Gdy wychodzą mniejszy głośno planuje dalszy ciąg dnia:
- To ja idę do szkoły.
- Ty idziesz do babci Bogusi - matka pewnym głosem.
- A ty? - sprawdza kontroler
- Ja jadę do L. - widać, że harmonogram ma przemyslany.
- A Dawid? - jakby nieco zaniepokojony, bo może a nuż...
- Dawid idzie do szkoły - matka ciągle nie traci rezony.
- To ja będę płakał - po prostu stwierdził, żadne tam tarzanie się po podłodze.
- Rycz - zezwala kwiat lotosu na tafli jeziora i spokojnie opuszczają wsiowy ośrodek zdrowia.


wtorek, 11 grudnia 2012

Mika Urbaniak & Adam Bałdych - Let It Snow!

Jakoś zagubił mi się ten świąteczny nastrój, choć zaczęły już przychodzić kartki, a moje też w drodze, ale jest jakoś tak zwyczajnie, po prostu zimowo, fajnie zimowo.
Ze świąt to kupiłam skarpetki na prezenty gwiazdkowe. W drodze z zabiegu wstąpiłam do prawdziwie wsiowego sklepu w O., a tam w koszu skarpety, jedne z angorą, drugie z kaszmirem, trzecie, z jakimś innym, równie wyszukanym gatunkiem wełny, ale takie liliowe jakieś, no ale jutro dokupię. W tym roku będą książki i skarpety, straszniem zadowolona z tego zestawu ;)
Śnieżna piosenka bardzo aktualna a do tego zabawna i taka nieświąteczna


poniedziałek, 10 grudnia 2012

Oh Happy Day!

Dziś całkiem nieświąteczna piosenka, choć przecież świąteczna, bo jest co świętować. Rais doniósł listem elektrycznym, że Z. dostała Best Neighbour Awards i dorzucił garść zdjęć, które sam robił, bo z tej okazji został nadwornym fotografem u burmistrza. Z. szczęśliwa i zdziwiona, moim telefonem też, że już wiem. Ale u nich na ulicy tak naprawdę jest, wszyscy się znają, wszyscy lubią, niezależnie od wieku, rasy, płci i czegokolwiek innego. Każdy się zatrzyma, pogada, jest całkiem, jak w ichnich serialach.
A Sheila jak pięknie dziś brzmiała przez telefon, starała się, albo usiłowała się przebić przez ciotczyne sherry.

 
When Jesus waaaaaatch i mam ciary na plecach

niedziela, 9 grudnia 2012

The Killers - Happy Birthday Guadalupe

Pierwszy raz usłyszałam to chyba z rok temu, a przypomniało mi się dziś jedynie z tego powodu, że Kuba Strzyczkowski wreszcie dopłynął. Do Gwadelupy nomen omen. Mnie przeraża sama myśl o pobycie w jachciku na środku oceanu. Prom, statek, coś dużego to prędzej, ale nie takie małe coś w wód bezmiarze z otchłanią pod spodem.
Tak samo, jak mieszkanie na wysepce gdzieś po środku oceanu, a to stąd, że wczoraj poczytałam sobie opinie o wakacjach na prywatnej, rajskiej wyspie na Seszelach. Najbardziej mnie ubawiła opinia Iana z Sheffield. Bogate słownictwo i takaż zapewne kieszeń, ale jakoś nie mogę pozbyć się wrażenia, że któryś z niedalekich przodków jeszcze na szychtę pod ziemię zjeżdżał, kto wie, czy nie dziadek i wszyscy stryjowie. Tata był bystrzejszy i zdobył majątek, albo mama się dobrze wydała. No chyba, że to sam Ian przez całe dzieciństwo w kąciku odrabiał lekcje, a że zawzięty był to zdobył stypendium w prywatnym koledżu, gdzie musiał walczyć z akcentem, bo koledzy nie dawali mu żyć. Długo i mozolnie wspinał się na szczyt, zdobył kasę i splendory i w końcu wybrał się na Seszele, a tam skandal za skandalem. Widać, że Ian przegląda kolorowe glansowane czasopisma gdy odwiedza mamę, bo najpierwszym zarzutem było to, że kierownik wyspy nie wybiegł z przywitaniem, gdy Ian z Sheffield wylądował, a przecież w każdym numerze glossy dziewczęta w ludowych strojach lub lokalne orkiestry wiwatują na cześć każdego członka royal family. Do tego jeszcze w oceanie prądy, w dżungli ptactwo i zapach guano, a wszystko za TAKIE pieniądze. Skandal panie!

sobota, 8 grudnia 2012

Johna Lewi - Stop the Cavalry


Dziś anti-war w założeniu song, ale nie o taki protest mi chodzi. Piosenka z myślą o familii, która za chlebem wyemigrowała na wyspę i tam doznała dobrobytu, nieosiągalnego niestety tutaj. Tutaj trzeba było pracować po pół doby każdego dnia, a tam dzieci nie muszą chować ojcu butów, żeby nie wychodził z domu drugi raz po tym, jak tylko wpadł na obiad. Tam ojciec może być na tyle wyluzowany, że kupuje sobie durną zabawkę w dziale dziecięcym, wzbudzając rozbawienie w całej familii.
To dla ciebie S., Sto lat! Ze swoimi szalonymi córkami i tak nie masz szans na szybką i dostojną starość ;)
Wish you were home for Christmas!

Dziś podwójne święto, więc i dla mamy upiekłam serduszka z cukrem.

piątek, 7 grudnia 2012

it's on !

Zaczęło się, wszystko już jest: i śnieg i mróz, Mikołaj łażący z podarunkami i zimowe piosenki. Marcepan i pierniczki w Lidlu, no i sterta kartek czekających na wpisy, znaczki i wysyłkę. Pora zacząć mój Adventskalender

Jechałam dziś przez taki las, słuchałam Starszych Panów i poczułam, że to już, pora na wyszukanie piosenek i zaniesienie do fabryki, niech biorą. Trzeba potrząsnąć zziębniętym budynkiem, namalować wesołe buźki na zmęczonych, szarych obliczach. 
Cieszę się, że mój pomysł tak fajnie wypalił, że tyle emocji, szczęścia i niemal łez zawodu, gdy ktoś inny sprząta marchew sprzed nosa. No i, że w gruncie rzeczy, tyle dobra w ludziach. W tych pieprzonych czasach, gdy wmawia się nam, że prawdziwymi Polakami są tylko ci po właściwej stronie, a reszta to wróg, którego najlepiej unicestwić, ważne jest, żeby mimo wszystko, łączyć, z jakiegokolwiek powodu.
Niech bombki błyszczą, niech dzwonki dzwonią, niech się ludzie do siebie więcej uśmiechają.


Oryginał, a nie żadna tam Anna z przydechem Maria.

czwartek, 6 grudnia 2012

- 10

pokazał mi termometr o poranku.
Dzień dobry! - zaszeleścił oszronionymi konarami wielki świerk za oknem.
Dobry, dobry - powtórzyły echem smukłe tuje poprawiając śniegowe epolety. I aż w kuchni było słychać, jak w przedpokojowej szafie czapka sapie z zadowolenia, puchnie w poczuciu misji i rozpycha się między zdegradowanymi na zimę lekkimi szaliczkami.
- 10, żeby sanie Mikołaja mogły gładko sunąć po zamarzniętych polach i błyszczących śniegiem łąkach.
Mikołaj przyniósł prezent studentom akademii, K. zrobił go ze swojego ciała już dzień wcześniej, w sam raz, w porę. Kable, światłowody i zmrożone powietrze niosą słowa otuchy od rozproszonej rodziny, płyną zapewnienia akceptacji, a czasem wątpliwości. Najbardziej niepocieszona jest ciocia H., że odszedł tak nagle, bez księżowskich namaszczeń i że nie będzie porządnego pogrzebu. Tak bardzo się nie dziwię, w końcu to dość niezwykła decyzja. Z drugiej jednak strony, nieszablonowe postępowanie w tej rodzinie nie powinno nikogo specjalnie dziwić, a już na pewno nie jej członków. Zachowanie większość z nas bywa niejednokrotnie powodem żachnięć się nobliwych dam i innych porządnych ludzi. Bo w porządnych rodzinach tak się nie robi, bo kto to widział, co za dziwactwo! No też coś!

poniedziałek, 3 grudnia 2012

afera wodna c. d, ,,,

... albo jak nie urok, to sraczka, jak to się nieparlamentarnie mówi w mojej okolicy. Dostaję zadyszki na samą myśl, co już za mną, a co jeszcze czeka: telefon, kran, pies i fura maili, wiersze, odwołane spotkania, spotkania jeszcze nie odwołane, kolejne maile w innej sprawie. Jakiś worek rozpruty, oby to tylko nie były mikołajowe prezenty, to ja już pojadę na ten basen, żeby mieć ruch i ekscytację.

niedziela, 2 grudnia 2012

espionage

zauważyłam otóż, że każda moja notka, natentychmiast po publikacji jest odwiedzana przez jakieś służby statystyczne z kilku zagranicznych krajów. Krajów, w którym polski jest słabo stosowalny zauważę. Nie wiem, na jaką cholerę komu zbieranie danych z każdego blogowego wpisu. Rozumiem, że se gugiel robi kolekcję, ale reszta?? Ciekawość, czy byłaby jakaś reakcja,  gdybym tak regularnie  w jednym zdaniu umieszczała nazwisko pewnego ważnego bardzo niealbinoskiego pana oraz nazwy środków, które ponoć zakłóciły loty innego niewysokiego pana na tym samym stanowisku? No taka we mnie ciekawość badawcza ;)

p.s.
z przedłużacza woda leci ciurkiem, ale mnie nie trzasnęło, znaczy jeszcze wszystkie kable dobrze zaizolowane, uff

sadźmy ryż !

Czasem jest tak, że robimy coś niedokładnie, że nie wykonujemy każdej kolejnej czynności, zostają czasem jakieś zbędne śrubki czy inne elementy po chałupniczych naprawach. Mnie niedokładność dopada zazwyczaj, gdy jestem zarobiona. Bywa, że kupuję produkty, które już są w domu w znamienitej ilości, że ekspres robi kawę bez kawy - raz zrobił kawę bez wody, ale ta karkołomna próba zakończyła się dla niego zejściem śmiertelnym. No i jest jeszcze pralka. Robienie prania u mnie, ze względu na mikrą przestrzeń łazienki, to poważne przedsięwzięcie logistyczne i wymaga wykonania kilku niezbędnych operacji. Najważniejsza z nich to przełożenie do wanny węża odprowadzającego brudną wodę. Można zapomnieć o wszystkim innym: można nie odkręcić dopływu wody, można nie nasypać proszku, można nie przycisnąć pstryczka uruchamiającego maszynę, ba!, można nawet nie włożyć ubrań do środka. Ale nigdy, przenigdy nie można zapomnieć o tym wężu!
Zapominam  regularnie.
Być może to dlatego klepki parkietu wokół łazienkowych drzwi straciły dawny blask. Po dzisiejszej powodzi przybędzie im siwych włosów na pewno. No i sąsiadka na dole zalana na bank, sama widziałam, jak woda wlewała się pod klepki w narożniku. Szczęśliwie babsko nie mieszka tu na stałe a tylko bywa. Zawsze mogę powiedzieć, że to sąsiad, a nie ja. W naszej klatce są znane takie przypadki. Raz powódź z czwartego wylała się na parterze.
No to poleciałam do łazienki, gdy przy drugim (DRUGIM!) wylewaniu się wody znowu (ZNOWU!) usłyszałam ten dziwny plusk. Gdy już mi wróciły władze umysłowe stałam po kostki w wodzie walcząc z wężem, pralka ciągle prała, a w tejże samej wodzie, w której brodziłam, pływał nędzny plastikowy przedłużacz, do którego maszyneria była podłączona. Nawet zdążyłam się zdziwić, że jeszcze mnie nie poraził prąd.
No, to tak to było.

Strasznie dużo dzisiaj głosek z klawiszem Alt Gr.

sobota, 1 grudnia 2012

translation or interpretation?

no właśnie, które z nich? Nie mam żadnych wątpliwości, gdy mowa o literaturze pięknej, w takim przypadku tłumaczenie jest właściwie ponownym tworzeniem, ważeniem i smakowaniem słów, wsłuchiwaniem się w tony i odcienie, brzmienia i tony. Ale co z tekstami naukowymi? Jakkolwiek piękna i przystępna forma jest przyjemna, to jednak istotą jest oddanie treści, często detali. Co jednak, gdy tekst jest pełen pustosłowia wodolejstwa i zapchajdziur, co, gdy jedno słowo pojawia się na stronie pięć razy i nie znaczy absolutnie nic? Co, gdy czytam i mam kłopot z odnalezieniem głównej myśli w powodzi niepotrzebnych śmieci? Ja i tak jestem w komfortowej sytuacji, bo tłumaczę teksty ze swojej dziedziny i wiem, o czym autor pisze, domyślam się jednak, co chce przekazać. A co, gdy jest się tylko tłumaczem, a tak jest przecież zazwyczaj, gdy nie ma się za sobą dodatkowego zaplecza naukowego? Co ci ludzie robią? Jak oni sobie radzą? Czy mają obowiązek znać się na medycynie, inżynierii czy biologii molekularnej? No przecież nie. Wierzę, że można sobie poradzić z dobrze napisanym tekstem, ale co z takimi potworkami, jak choćby ten od pani dr K?
Gdy wczoraj kończyłam wyć mi się chciało i gdyby nie różowy napój o gorzkawo - słodkim posmaku, leciałyby drzazgi. Ostatecznie tekst skrócił się o ok. 1/8 nie tracąc nic z treści, a powiedziałabym, że mocno zyskując na przejrzystości. Tylko, czy ja mam obowiązek to robić z tekstem fachowym?
Pod koniec pierwszego semestru studiów, gdy zapewne chcieli oddzielić ziarno od plew, prócz normalnych zaliczeń i egzaminów, mieliśmy jeszcze do napisania po kilka tekstów i dokonania trzech tłumaczeń. Dwa poszły gładko. Jeden rosyjski tłumaczyłam po prostu na marginesach kartki, a drugi po niemiecku został napisany na początku XX wieku językiem tak łatwym i zabawnym, że tłumaczenie było dla mnie wtedy odpoczynkiem od natłoku pracy. Pewnie i tak zostałabym uznana za frajera przez dzisiejszych studentów, bo do fachowca oddałam tylko jeden tekst. Był długi i trudny, a termin tuż tuż. Gdy go poszłam odbierać, starszy pan, tłumacz przysięgły zaprosił mnie do gabinetu i poprosił o wspólne przejrzenie tekstu, który, już po przełożeniu, pełen był cudaków wynikających z nieznajomości terminologii fachowej po prostu.
Teraz jest łatwiej, jest mnóstwo fachowych słowników, a dodatkowo internet odpowiada na wiele pytań. Ale wciąż pozostaje pytanie, czy tłumacz ma obowiązek poprawiać niedostatki autora? Czy autor w ogóle zdaje sobie sprawę, że nie potrafi pisać w ojczystym języku? No i tak koło się zamyka. Mam dylemat i nie znam odpowiedzi. A wystarczyłoby, gdyby tak polska elita intelektualna opanowała sprawne posługiwanie się językiem ojczystym. Amen ;)

piątek, 23 listopada 2012

na nerwy lekarstwo

Jak można coś przełożyć na inny język, jeśli już po polsku to coś jest niepoprawne, nielogiczne lub w ogóle bez sensu? Skoro już naukowcy mają obowiązek publikowania, to od magistra w górę powinni też składać egzamin z języka polskiego ze szczególnym naciskiem na składnię, interpunkcję i logikę wywodu. To, co wychodzi spod palców niektórych z nich woła o pomstę do nieba!
A poza tym, jestem gotowa do zmiany. Takiej dużej zmiany - przygody. Czuję, że mogłabym na przykład zamieszkać na ranczu w Alabamie, słuchać co rano piania koguta, a wieczorami bujać się w fotelu na werandzie. Albo dokarmiać papugi w Australii. Mogłabym tez być kelnerką na Wyspach Kanaryjskich. Byle było ciepło i spokojnie. Takie mam aktualnie marzenie.

wtorek, 20 listopada 2012

cierpienia wyrobnika

Siedzę nad kolejnym ghost writing, za które, nawiasem mówiąc już dostałam pieniądze, i chce mi się wyć. Gdyby to była powieść detektywistyczna, to czytelnik do końca nie wiedziałby, kto zabił i dlaczego. Po zakończeniu też nie. Może pomogłoby rozrysowanie tego wieloma kolorami i czcionkami na planszy.
Zdarzyło mi się ostatnio kilka razy posłuchać noblistów tłumaczących swoje dokonania. Chemia, matematyka, medycyna, czy jakakolwiek inna dziedzina nauki na tym poziomie to, wydawałoby się, coś niezmiernie skomplikowanego i niedostępnego dla przeciętnego śmiertelnika. Otóż nie, okazuje się, że można o tym mówić niezwykle jasno, prosto, a do tego zajmująco. A potem czytam teksty zwykłych doktorów czy profesorów i przy każdym zdaniu zachodzę w głowę, co też autor miał na myśli. Tłumaczenie to bzdura, ale sedno! Gdzie jest sedno? Nie, żeby obeszło się bez rysowania, analizowałam każdą frazę i nanosiłam na plan i do końca nie byłyśmy pewne, którędy też autor poprowadził ów szlak. No to teraz jest podobnie. Ale w końcu średniowiecze powinno być tajemnicze, co nie?

Appendix : sprawdzając coś w słowniku trafiłam na 'rolmopsa' i naszła mnie straszna ochota na śledzia, nawet go sobie wyobraziłam takiego w oleju na talerzyku i widelczyk i kawałek bułki, taa

Appendix', 1 grudnia: właśnie się dowiedziałam, że autor tekstu, który we dwie musiałyśmy rozrysowywać, nie bardzo zadowolony z tłumaczenia. Seriously? ;p OK, są okoliczności łagodzące, to Czech piszący po polsku, i ma zaiste nowatorskie podejście do polszczyzny ;)

sobota, 17 listopada 2012

trzy gwiazdki

" ***W rubryce "kolor oczu" należy wpisać, zgodnie ze stanem faktycznym, np. niebieskie, szare, zielone, piwne, brązowe, czarne, czerwone, wielokolorowe, nieokreślone. "
No, ja tez się uśmiałam, szczególnie z końcówki, ale zaraz potem się popukałam w makówkę, bo to właśnie ja wpisałam we wniosku paszportowym kolor inny niż w dowodzie osobistym. I oba zgodnie z prawdą. W każdym razie z grubsza i mam nadzieję, że to będzie stanowiło okoliczność łagodzącą, gdy mnie będą chcieli aresztować za to kolorowe oszustwo. To już lepiej milczeć na temat urzędniczych kwitów, czasem przynajmniej ;)
Każdy mój kolejny paszport jest uboższy od poprzedniego. Najpierw były kolorowe wizy nalepiane na całą stroniczkę, wielobarwne pieczęcie, napisy w rozmaitych językach, a teraz albo pies z kulawą nogą nie zauważy przeprawy przez granicę, albo wystarcza plastikowy prostokąt.
Różnie bywało z tymi kontrolami, chyba wszyscy maja takie same wspomnienia, и страшно, и смешно. Raz oglądali telewizor w służbówce przy drodze i tylko machnęli ręką, innym razem grali w szachy w cieniu i popatrzyli na samochód nieobecnym wzrokiem. Najzabawniejsze wspomnienie mam z granicy słowacko - węgierskiej. Zgubiliśmy się gdzieś w zalesionych górach i jechaliśmy na czuja. Po licznych serpentynach, przepaściach i zawałach serc na tylnej kanapie, naszym oczom ukazał się wyczekiwany szlaban. Na samej górce, wśród szumiących drzew, w środku lata, przy drewnianym stoliku siedzieli celnicy w mundurach dwóch różnych państw, popijali kawę i gadali, na nas popatrzyli jak na intruzów. Długą chwilę trwało zanim któryś wstał - może robili losowanie który ma się ruszyć. Odjechaliśmy czem prędzej rżąc wniebogłosy.
Najnowszy będzie zaopatrzony w odciski palców i już gdzieś tam wlewają do słoika czerwony tusz, który ozdobi go na granicy.

sobota, 10 listopada 2012

krzyżowcy

Ze zdumieniem zauważam coraz częstsze i odważniejsze wypowiedzi anty krzyżackie w swoim środowisku. Po tym, jak tajemnicza mgła do spółki z brzozą pozbawiły pewien samolot właściwości lotnych, miałam zgoła inne wrażenia. Były jedynie słuszne gazety przynoszone na zakład, było cytowanie, głośne snucie przypuszczeń, się zastanawianie, było także pełne aprobaty omawianie kazania pewnego idioty z Przemyśla. A wszystko to z pełnym przekonaniem i podniesioną głową. Liczni pozostali milczeli, udawali zajmowanie się czymś innym, wychodzili pod byle pozorem i w gruncie rzeczy nie do końca było jasne, którędy przebiega granica między jednymi a drugimi.
W mojej fabryce jest ten dobry zwyczaj unikania konfrontacji - pracujemy razem, a łączy nas nie tylko stół, ale i sprawy, które rozwiązujemy wspólnie. Trudno byłoby tworzyć kreatywny team w dzień po ideologicznej kłótni. Dezaprobatę wyrażano więc umiarkowanie lub za pomocą mimiki czy innej pantomimy.
Zaczęło być inaczej jakby. Zaczęło się z rana od dyskusji o "Pokłosiu", które, póki co, wszyscy znamy jedynie z recenzji - znów były cytaty i przykłady, bo każdy co innego czytał lub słuchał. Były rzeczowe argumenty, bo niedaleczko wydarzyła się podobna w wymowie historia, ale i każdy zna jakiegoś Sprawiedliwego. Było za i przeciw i ach, jak ja lubię to, że potrafimy dyskutować nie kłócąc się i nie obrażając i że zaraz potrafimy gadać o czym innym i razem się śmiać.
No i w końcu doszło do dyskusji głównej, w trakcie której zakładowa katoliczka, nie mogąc się przebić ze swoimi argumentami, skapitulowała w końcu i wyszła. A wsparcia biedna znikąd nie dostała. Nie jest nawet istotny temat, bo czy trotyl, czy dzieło sztuki, za każdym razem chodzi o podział, jakiego dokonali w narodzie ci, którzy kradli księżyc. Podział na czerń i kolor, piątkową rybę i mięsne rozpasanie, na 'tak' lub 'nie' i 'chyba' lub 'dlaczego nie'. Nawet w mojej małej wiosce ludzie zaczynają mieć w dupie plebana, tym bardziej, że jemu samemu daleko do kanonów moralności. Pod każdym względem.
Piszę to w dniu, w którym przez wioskę przeszedł pochód krzyżowców (a przynajmniej miał iść) w obronie, pochód, który miał zgromadzić wszystkich mieszkańców szeroko rozumianej okolicy. Ciekawi mnie tylko iluż to świętych ojców wspomniało z ambony o jutrzejszym święcie niepodległości i zachęcało do publicznego cieszenia się. Ciekawość, ile też wiernych owieczek będzie jutro uczestniczyło.
p.s.
z najwyższym zdziwieniem obserwowałam też 'przemianę' koleżanki empeel, która jeszcze niedawno niemal nosiła sutannę za księdzem i głośno oraz często dawała wyraz poparciu, a teraz równie głośno mówi co innego. Cóż za cudowna metamorfoza. Oto mistrzyni zabezpieczania tyłów. Od niej nam się uczyć.
p.p.s.
a wieczorem pani w sklepie na dole rysowała mi długopisem obrazek zauważony w Polityce o możliwości obucia się ... Polski ;)
Zmiany. Zmiany. Zmiany.

niedziela, 4 listopada 2012

medica dicit:

- Nie mówić!
Mój śmiech perlisty odbił się srebrnymi dzwoneczkami od ścian gabinetu, lub, jeśli mamy trzymać się faktów, zadudnił głucho, jak w głębokiej studni.
-No ale przynajmniej nie rajdać na mrozie.
Jak trafi się okazja to też słabo wykonalne, ale notuję w pamięci.
Wierci się na trójkołowym stołeczku przy biurku i w końcu z głośnym hukiem ląduje  na podłodze. Na to z sąsiedniego gabinetu wpada chirurg i porywa mebel w objęcia, bo jegoż on. Dokręca jakieś śrubki i pod nosem zachwala grata.
Śmiejemy się w zalanym zachodzącym słońcem gabinecie.

piątek, 2 listopada 2012

Jeszcze ludzie, jeszcze nie dusze

Nie tego oczekiwałam, nie to miałam na myśli. Listopadowe spotkania na cmentarzu i w drodze zawsze były okazją do obgadania spraw i ludzi. Raczej lekko i na wesoło. Tym razem było inaczej.
Przy wyjściu natykamy się na krewnych. Wzruszające spotkanie z kuzynem, który zakłopotany nie potrafi znaleźć polskich słów, żeby odpowiedzieć na wszystkie pytania. Zaraz potem drugi, prawie dobrą już polszczyzną śpiewa w telewizorze emocjonalny tekst. Nie jesteśmy dla siebie już tylko legendami znanymi z opowiadań starszych krewnych, możemy się w końcu zobaczyć i dotknąć.
I to ostatnie, najgorsze, wieczorem. O tym, że C. już odchodzi, o tym, że jego koledzy chcą się z nim pożegnać i rozmowa z bratem, który nie może tam być. Jego słowa, zawsze racjonalnego lekarza, bardziej ludzkie i emocjonalne niż moje. Rok temu pili razem wódkę na spotkaniu po latach. Biały kitel i cały nowoczesny sprzęt nie okazały się żadna tarczą, dały tylko dojmującą świadomość tego, co nieuniknione.
Rudy, okrągły i uśmiechnięty - tak go pamiętam i jest mi strasznie smutno.

czwartek, 1 listopada 2012



Proszczawajte bratia, syny naszy luby
Propalyste dla nas myly i holuby
Jak kamiń pry szyi w kyrnyciu na dno.
Wy poczywajte z Bohom na wiki
My sia syrotamy w swity lyszyly 
Szczobysmo lyszeni waszej opiki
za wamy w placzu wes wik tużyly

Więcej jest spokoju, smutku i zadumy na starym wiejskim cmentarzyku zasypanym kolorowymi liśćmi, niż wśród marmurowych i granitowych nagrobków zdobnych wypasionymi wieńcami i lampionami. Nie lubię tego gadania, pokazywania w telewizji, tego zadęcia i hałasu z okazji święta, które potrzebuje wyciszenia. Nie potrzebuję tego zgiełku. Gdy myślę o moich dziadkach, których już tak długo nie ma, to przede wszystkim się uśmiecham. Uśmiecham się do dziadkowych opowieści o małym przedwojennym miasteczku, w którym, jak w kociołku mieszali się Polacy, Ukraińcy, potomkowie austriackich osadników i Żydzi. Do celnych powiedzonek babci. Do ich mądrości, inteligencji, tolerancji i pogody. Moi bliscy, których już nie ma, są ze mną w takim samym stopniu, jak wtedy, gdy żyli. Stan ze swoją fantazją i krztyną szaleństwa, Edek z wiecznymi cytatami trafiającymi prosto w cel i wywołującymi fontanny śmiechu, prawy i lojalny Ludwik i wszyscy inni.
Zaraz upiekę placek z jabłkami i cynamonem, a potem pójdziemy na cmentarz do babci z grobem przystrojonym na kolorowo, bo tak lubiła i do dziadka, który z kolei nie cierpiał pstrokacizny, więc pamiętamy o tym i wybieramy rozsądnie. Powoli, po cichu, pieszo. Spotkamy dawnych znajomych, zobaczymy, kto się postarzał, a kto wciąż trzyma się świetnie. Zobaczymy, czy ktoś zadbał o groby tej czy innej rodziny, czy dzieci przyjechały z końca świata, no i najważniejsze, jak są przyjezdni ubrani. Kto elegancko, kto awangardowo, kto niechlujnie. Bo to jest takie święto. Bo śmierć jest częścią życia. Coraz lepiej to wiem.

sobota, 27 października 2012

hospital report

Od tygodnia nie piłam nic gorącego, przy łóżku mam rolkę miękkiego papieru toaletowego, bo chusteczki nie nadążały, w kilka dni łyknęłam tyle prochów, że normalnie starczyłoby na rok, ale jest lepiej. Już prawie nic nie boli (zapomniałam rano o pastylce na ból snujący się po kościach) i nie dostaję zadyszki w czasie ubierania się. Na stole służącym mi za biuro prawie nie ma papierów, jedynie rozpiska z lekami i to piękne zwolnienie na zielonym blankiecie.
Zero radia, telewizor tylko wczoraj i to nastawiony na Via Sat History, żadnych gazet. Nie wiem, co się dzieje na świecie, czy jedyny ocalały Brat Ka jest aktualnie obrażony, czy też ogłasza kolejne rewolucyjne plany mający zaprowadzić jedynie słuszny ład i porządek. Nie wiem, gdzie wybuchła bomba, ilu żołnierzy zginęło na Bliskim Wschodzie i ile procent poparcia ma która partia.
Przez okno obserwuję zielone wciąż akacje i złocącą się powoli brzozę, taka drobna niemoc, a jaki spokój duszy. I życzę sobie i trzymam kciuki, żeby nigdy, przenigdy nie spotkało mnie nic gorszego. Przeraża mnie myśl, że mogłabym leżeć bezwładna w łóżku zdana na pomoc i opiekę obcych ludzi. Wolałabym umrzeć nagle, niezapowiedzianie, bo wtedy nie zdążyłabym się przestraszyć i żałować życia i tych wszystkich niezałatwionych spraw.
Od jakiegoś czasu myślę o końcu życia, nie tylko mojego, to pewnie przychodzi z wiekiem.

piątek, 26 października 2012

pan kotek był chory i leżał w łóżeczku ...

Z kotkiem tyle mam wspólnego, że dochtórka także i mnie zaleciła rodzaj diety, choć choroba się mieści w górnych częściach ciała, no i kazała siedzieć w domu, co skwapliwie wykonuję. Dała mi przy tym tak zamaszyste zwolnienie, że chyba pierwszy raz w tym stuleciu uda mi się wyzdrowieć do końca. Mimo garści tabletek z rana, sił mam akurat tyle, żeby leżeć malowniczo na szezlongu, no to siedzę sobie przed komputerem, zaparta twardo w krzesełko i obrabiam ostatnie fotki. Nawet nieźle wyszły, mimo częściowego braku świadomości w trakcie ich wykonywania. Albo to zasługa malowniczej jesieni, która zawsze wygląda dobrze.
Miło tak się na chwilę oderwać od życia, nie myśleć o robocie, w ogóle o niczym nie myśleć. Pooglądałam kawałek telewizji śniadaniowej w jednym i drugim programie. No ja nie wiem, ja bym tego nie dała rady w większej dawce. Całość polega na tym, żeby prowadzący ładnie się prezentowali i stanowili clou programu. Nawet jak się trafi ciekawy temat i interesujący rozmówca, to wszystko to ginie w potoku słów duetu ŁadnaPani i ŁadnyPan.

niedziela, 21 października 2012

śmierć motorom


Pojechałam w końcu w te góry, ale nie całkiem było jak chciałam. Przede wszystkim to jechałam w malignie, bo jakieś przeziębienie się we mnie od paru dni wykluwa i dziś zbudziłam się już całkiem do niczego, ale jak miałam się męczyć w domu, to równie dobrze mogłam i na powietrzu. Nie wiem, jak inni, ale mnie w czasie choroby nic nie pasuje. W dzieciństwie chorowanie było super, bo się do szkoły nie szło i można było czytać bez umiaru, a teraz tylko czekam, aż zaraza minie i wrócę do żywych. No to dzisiaj mi nie pasowało bezchmurne niebo i słońce jak lampa, bo to niedobrze na zdjęcia wpływa. Żeby choć jakie obłoko, może być i w sztanach, żeby trochę mgiełki na niebie zrobić, a tu nic, wszystkie gdzieś precz wywiało.
Poza tym wycieczka była nader udana, nasyciłam oczy kolorami i teraz mam zapas na zimę. Poza tym strasznie dużo motorzystów. Nawet mi nie przeszkadza ich sposób jazdy, niech tam się zabijają, byle z daleka ode mnie, bym nie musiała składać zeznań na policji. Wkurza mnie natomiast hałas, jaki generują, szczególnie, gdy dopada nagle, bo taki z nagła ogłuszony i przestraszony kierowca może wykonać jakiś niebezpieczny manewr, nie ze swojej w końcu winy. Motorzyści się bezmyślnie upajają głosem silnika, nie biorąc pod uwagę uszu reszty społeczeństwa. Nie miałabym nic przeciwko, gdyby tak wszyscy, jak po sznureczku spadli w jakąś głęboką przepaść. Wszyscy ci dostojni ojcowie rodzin, bystrzy studenci, odnoszący sukcesy przedstawiciele wolnych zawodów, bogaci i ci mniej, wszyscy ci, którzy robią te sztuczki z tłumikami. Nie zasmuciłabym się nic a nic.

poniedziałek, 15 października 2012

Felix miszcz



No pewnie, że z zapartym tchem przez trzy godziny relacji, bez jedzenia, picia i sikania. Brakuje przymiotników do opisania emocji, bo wszystkie wydają się zbyt banalne w połączeniu z tym niezwykłym wydarzeniem. Skok z granic kosmosu, to nie jest coś, co pozostawia człowieka niewzruszonym.

Rzuciłam też okiem na komentarze i znalazłam cudne kwiatki:
~rex33: Nie przeżegnał się przed skokiem, nie pocałowal ziemii po lądowaniu - to chyba mu tego rekordu nie zaliczą?
~Jigsaw666: Nie widziałem by przeżegnał się przed skokiem. To atak na kościół. 

a taki był piękny weekend

uff, już mi trochę uszła para, ale zagotowało się dziś. W zasadzie ten sam problem co zawsze- niechęć do podejmowania jakiegokolwiek wysiłku ponad absolutne minimum. Nie mogę śrubować wymagań w kosmos, bo część może w ogóle przestać łapać kontakt, ale dojrzewa we mnie chęć zemsty. Mogę podkręcić tempo i zacząć czepiać się detali, absolutnie wszystkich detali.
To są znów dylematy perfekcjonistki, ale z drugiej strony naturalnym zachowaniem człowieka jest to, że wybiera rzeczy, które wydają mu się bardziej atrakcyjne. Daję za mało marchewek na to wychodzi. Nawet szkoda o tym pisać. Liście szumią, słońce świeci, grzyby można kosą, to po co się denerwować, jeszcze mi żyłka pęknie.

poniedziałek, 8 października 2012

super notka o prasowaniu

Skończył się ten szczęśliwy czas, gdy żelazko prasowało tylko lny i bawełny, teraz trzeba zacząć uważać.

Piosenka Adele do nowego Bonda jest całkiem fajna, bardzo w stylu, a ja styl akceptuję. A najfajniejszy jest zawsze początek.

niedziela, 7 października 2012

dzień święty święcić

Wyspałam się przy okazji niedzieli, wysprzątałam na błysk łazienkę i namoczyłam białe do prania. Jak święto, to święto w końcu. Jeszcze tylko cztery kilogramy papierkowej roboty, wizyta w lidrze, bo ponoć maja już świąteczny asortyment, znaczy marcepany i pierniczki i, mam nadzieję, ciasteczka te takie z imbirem chyba. Na koniec weekendowe odwiedziny u rodziców i luzik. Znaczy przygotowanie planu na kolejny tydzień. Zawsze zazdrościłam urzędnikom, że od momentu zatrzaśnięcia drzwi urzędu nie muszą pracować aż do kolejnego dnia. Ja pracuję prawie na okrągło, z przerwą na sen, robota mi się nie śni, ale nie narzekam, a nawet, co czasem wywołuje szok, lubię, zdecydowanie lubię moją fabrykę. Zobaczymy, co napiszę za rok o tej porze, bo szykuje się rewolucja i możemy z tej błogości, w jakiej pracujemy, wpaść w matrix, w okowy umysłowe, w 'tak, proszę pani/nie, proszę pani'. Zawsze miałam szczęście do szefów, dawali luz, pozwalali myśleć i mieć inicjatywę, więc ciężko by mi było, gdybym nagle dostała się pod rządy idiotów, a boję się takiej ewentualności. Klapki na oczach i ciasne umysły zawsze mnie przerażały. Dawniej walczyłam, usiłowałam dowieść swoich racji, teraz już wiem, że racjonalność przegrywa z ideologią. Każdą, jakąkolwiek. Wolność umysłowa i samodzielne myślenie bywają dla niektórych szefów uciążliwe. Stąd wszystkie obawy i zamrożenie decyzji na rok. Potem zobaczymy.

piątek, 5 października 2012

paracetamolum 650 mg

Trzeba było reagować w porę, a teraz ból mi głowę rozsadza i zimno kości przenika, choć za oknem piękna i złocista jesień. Tak mi się marzą góry, postałabym na wierzchołku, posłuchała wiatru i powybiegała wzrokiem w dal, ale chyba nie tej jesieni, niestety, nie składa się. Wybiorę się pewnie za tydzień, obejrzeć to, czym zachwyciłam się zimą, a potem wiosną raz jeszcze. Teraz powinno być pięknie.


poniedziałek, 1 października 2012

Jak co rano, słucham radia. Po co? Właśnie już nie wiem, bo Trójka zamiast podać wiadomości i dziarskimi piosenkami przyjemnie przygotowywać do dnia, jak bywało drzewiej, drażni. Reklamy, reklamy, reklamy, a każda kolejna głupsza od poprzedniej. Niemal każda obraża inteligencję i poczucie smaku nawet przeciętnie rozgarniętego słuchacza. Całkiem niedawno śniadanie ugrzęzło mi w gardle, gdy pani sugestywnie opowiadała o nieprzyjemnym zapachu w związku z okolicami intymnymi (no takiego właśnie zestawu słów używają), jelita, trawienie, mocz - to wszystko do śniadania. Teraz regularnie daje głos aktor wszechfilmów Szyc. Jest jeszcze sepleniąca pani Michniewicz, zupełnie bezinteresownie złośliwa i nieprzyjemna. Nie żal mi wijących się w studio polityków, żal mi siebie, że muszę tego słuchać. Protestuję więc suszarką, planując układanie włosów na ten moment. Nie chcę słuchać jej osobistych wycieczek, nie mających zupełnie związku z meritum, drażni mnie ton p.t. "A tuś mi bratku", gdy wyciąga z kapelusza królika-potwora, ni to zarzut, ni to przytyk i pyta o coś bez związku z przedmiotem rozmowy i nie pozwala na odpowiedź, albo ją przerywa przeskakując na inny temat, nie podoba mi się jej nieudolność w prowadzeniu dyskusji, gdy ma więcej niż jednego gościa. Nie lubię też sapiącego pana Piotra Es o enuchowatym głosie. uuu. idę

sobota, 29 września 2012

ja już jestem obudzona, od dawna

Upiekłam chleb, pachnie ciepłem, chlebem i kminkiem. Po stolicy maszerowały jedynie słuszne marsze, a tymczasem Trójka śpiewa Marią Peszek, że przeciwnie. Życie pokrętnie zestawia klocki. Większość piosenek słyszę pierwszy raz, ale chyba jest to jej pierwsza płyta, która do mnie trafia. Powiedziałabym, że to taki niekrzykliwy manifest, który może być ważny dla wielu osób, szczególnie w obliczu nachalnego budzenia narodu w cieniu trumien.

wielki księżyc wisi nad miastem

Alergia, psia jej mać, nawet nie wiem na co tym razem, dławi i wyciska łzy z oczu, zalałam ją wapnem, może się opamięta.
Już od dawna chodziła za mną owsianka, pachniała i kusiła, wywoływała wspomnienie śniadań kolonijnych i akademikowych. Aż w końcu uległam pożądaniu. Sobotni poranek zalany słońcem, kuchnia błyszcząca złotymi iskrami, za oknem lekki wietrzyk porusza łagodnie gałęziami drzew. Słońce, ciepło, szum drzew. Owsianka. Jako, że, jak to owsianka, trochę jednak bez smaku, to polałam ją sokiem. Tym samym malinowym, co to się w nim moja osa kąpała. Jem. Podnoszę łyżkę do ust raz i drugi, gdy wtem zzzzzzzz. Nawet grzecznościowego kółka nie zatoczyła, tylko prosto do słoiczka z sokiem. Wylądowała na krawędzi  i natychmiast chwacko do niego wskoczyła, jak dzieciak do basenu. No ludzie! Przecież ja tu jem! Znowu wyłowiłam wariatkę i przełożyłam do zlewu. Chyba ją trochę w czasie mycia naczyń spławiłam w głąb, bo wylazła przed chwilą i wyglądała jak zmokła kura. Ale lata, trochę tak przy ścianie dla zachowania równowagi, ale chyba nic jej nie jest. Normalni ludzie to maja koty, chomiki, albo chociaż rybki, no to nie, osę mam. Taka resztka po lecie, mniej trwała niż fotografie.


Saltaire

W Yorkshire zakochałam się właściwie od razu. W kamiennych domach, pochyłych ulicach, skałkach wystających z zielonych wzgórz, we wszystkich pagórkach i rozrzuconych pomiędzy nimi wsiach, w wietrze, trawach i wrzosach do kolan, w Ta' love przy każdej okazji. I nawet akcent polubiłam, choć na początku brzmieli mi jakby się jąkali. Do tego wszystkiego tęskniłam już od kilku lat, dlatego te wakacje były takie naj.

piątek, 28 września 2012

Kiss this Thing Goodbye

Ni stąd ni zowąd zajrzał dziś do mnie P. Taki jasny chłopak. On ma tę poświatę, jaką czasem roztaczają jasnowłosi; gdyby był dziewczyną facetom miękłyby kolana na widok. Jak zwykle pełen planów i entuzjazmu do tego, co robi. Jeszcze nie zaczął studiów, a już wie na pewno jaki chce wykonywać zawód i nie było w jego głosie żadnego wahania. Podziwiam to, bo w jego wieku, we mnie kłębiła się masa wątpliwości. Bardzo mnie ucieszyła ta wizyta.
Kilka lat temu dzieliliśmy niedole rehabilitacji, a teraz mówi, że przyzwyczaił się do lekkiego bólu. Wiem, z czasem  przestaje się go notować, tak, jak okulary na nosie. W sumie, to aż dwójce młodych ludzi życzyłam dziś powodzenia na kolejnym etapie ich życia. Fajnie tak na nich patrzeć pełnych planów, z uśmiechem w oczach, gotowych na zmianę.
W fabryce, z powodu zrobienia drobnego remontu mojemu komputerowi, w wersji typu 'walnij go z góry', musiałam posprawdzać czy hula. W ramach sprawdzania najpierw był koncert 'The Killers' (w robocie!!), a potem Del Amitri:
Chociaż TA wersja podoba mi się bardziej, z dźwiękiem, jak z garnka. Nie wiem, skąd oni wywlekli te antyczne nagrania. Gdyby nie Geoff, pewnie nigdy bym ich nie poznałabym i gdyby nie jego nagranie z piskiem, nie szukałabym. Geoff jest jedynym znanym mi człowiekiem, który wie ile kół ma Concorde, ale nie strzelił od razu, tylko utkwił oczy w suficie i liczył z pamięci. Gra w Trivial Pursuit z nim i Billym to jedno z moich najmilszych wspomnień z tamtego pobytu w Londynie. Concord latał mi co rano nad głową, gdy wychodziłam z mieszkania. Pięknie wyglądał w locie, na tle nieba.

czwartek, 27 września 2012

Hey! Got any grapes?

Mniejsza używa internetu jak narzędzia pracy, wyszukuje przepisy na swoje inventions [invenszions, tak samo, jak tajel i sojel], pilnie ogląda, zapisuje składniki, a potem kuchnia wygląda, jak po nagłej ewakuacji z powodu ataku obcych. Szuka nut na swoją fujarkę, drukuje, uczy się, po czym raczy rodzinę piosenką z Titanica, graną bez jednej zmyłki (w całej, najdalszej nawet familii nikt nie ma słuchu, no dobra, B. ma, ale on jeden się nie liczy). Czasem tylko poprzebiera wirtualne lalki. A to było chyba poprzedniej zimy, się obśmiałyśmy przy tym na dywanie w kwiatki.

 
Poza tym to mam zwierzątko, nowe, stacjonuje jakiś już czas, przedtem było tylko  na przychodne. Niewymagające, samo się karmi, samo wyprowadza, tylko pogłaskać nie można, ale niegroźne, nieinwazyjne, no to pomyślałam, że niech se żyje chudzina. Przedtem wyganiałam ścierką z kuchni, ona grzecznie wylatywała przez szeroko na tę okazję otwarte okno (pozbierać graty z parapetu, przegonić, odłożyć majdan na miejsce), a potem regularnie wracała przez drugie, lekko uchylone. No to dałam spokój, żeby się nerwicy nie nabawiła, jak już jej tutaj tak dobrze. Muszę tylko pilnować, żeby ją na czas wyłowić łyżką z soku, bo tam rezyduje, a ja nie wiem, ile taka osa w soku może. To ją wyjmuję czasami, kładę w zlewie, odpływ zatykam korkiem, żeby mi w czeluściach nie zaginęła. Ona wywleczona z lepkich malin, człapie najpierw powoli zostawiając za sobą różową smugę, a potem przysiada i czyni toaletę. I tak już ze dwa tygodnie. No przecież jej nie wyrzucę na ten deszcz.

środa, 26 września 2012

głosy

Drobna blondyneczka. Szczupła i wiotka, ale nie eteryczna, brakuje jej tej poświaty, którą czasem mają blondynki, ma tez coś w twarzy i chodzi drobnymi kroczkami, prawie jak gejsza, mimo dżinsów. Drobne, szybki, nerwowe kroczki. Nie patrzy w oczy, nie kłania się. Ani mąż, oczy zawsze gdzieś indziej, często pod nogami. Dość często go spotykam na klatce i z zaciekawieniem obserwuje, czasem mam wrażenie, że się kurczy, a może to tylko wrażenie. To jego najczęściej widuję z synem, do placówki i z, razem na zakupy, albo rower. Właśnie przed chwilą głos tej drobnej kobiety przenikał stropy i przez szyby kominowe roznosił się po piętrach. Dziś pierwszy raz słyszałam także jego podniesiony głos, zazwyczaj tylko ona. To nie jest krzyk, raczej wrzask, jakiś na pograniczu obłędu. Nie wiem co wykrzykuje, bo nieco wyraźniej dolatują jedynie litery 'r', które gęsto zasiedlają słowa uznawane za mniej cenzuralne. Kiedyś w lecie, gdy wszyscy mieli pootwierane okna, a niedzielne popołudnie koiło ciszą i spokojem, robiła awanturę swojemu cztero, może pięcioletniemu wtedy synkowi. Coś z lodem, może mu wypadł z niezgrabnych rączek, wyciapał podłogę, albo ubranie. Nie zapomnę tego szaleństwa w jej głosie. Rozmawiałam z A., a właściwie to on pierwszy zapytał mnie o te wrzaski, u niego lepiej słychać. Z kilkoma innymi osobami też. I tyle. Zwykła rodzina, przecież w każdej zdarzają się kłótnie. Długo było cicho, dziś pierwszy raz od miesięcy. Jest jeszcze jedna osoba, z którą nie rozmawiałam.

słońce ciągle jeszcze wpada przez żaluzje o poranku

Dym z ognisk, prosto w twarz, razem z wiatrem, przenikający ubrania i włosy. Snujący się ponad polami, wśród sadów, między sztachetami płotów. Ziemniaki pieczone w żarze, kiełbasa na patyku, na deser maliny prosto z krzaka i ciepła, słodka herbata z termosu. Babie lato na twarzy i szybach samochodów. Liście ciągle jeszcze zielone, ciemne i soczyste. Srebrzyste, miękkie i wilgotne mgły. Jesień :)


7 października 2013
Skąd wy się tu wszyscy bierzecie? Ten post ma najwięcej wejść, setki wejść w ciągu roku. Łaj?

niedziela, 23 września 2012

piekę genialne placki ze śliwkami

w ogóle jestem niezła w kuchni, jeśli już tam coś robię
Kolejny raz zaskakuje mnie potęga internetu i jego zasobów. Jest tu wszystko,wystarczy tylko trochę cierpliwkości. Tylko dzięki netowi zdałam egzamin z l.a., kiedy nie mogłam chodzić na wykłady. Wszystko było, tyle, że do amerykańskich stron, i to tych uczelnianych, są naprzyczepiane kilogramy świństw i lepiej mieć dobrego antywira. Ja wtedy nie miałam, czyściłam komputer jeszcze długo po skończonej sesji. Teraz oglądam Castle i znajduję każdy kolejny odcinek, czasem trzeba pogrzebać, żeby znaleźć bez lektora, który zabija wszelkie starania aktorów.
Lektor, jak i dubbing to zło, powinny być napiętnowane i zakazane prawnie, do tego napisy są pewnie znacznie tańsze, powinno wystarczyć, a ludzkość przy okazji liznęłaby języków i nie mówiła potem "Polisz Ajkons" głosem pani Agnieszki Szydłowskiej w państwowym radiu ogólnopolskim. Za każdym razem zastanawiam się, po cóż miałabym je lizać, do ikon oczy są w sam raz. 
Wracając do Castle, to jesień i tak zawsze nastraja mnie nostalgicznie/romantycznie. Niech no tylko zżółkną liście, to pojadę w góry.

sobota, 22 września 2012

nie noszę trampek

Ach, to ja już mam tu blogusia! Niby pamiętałam, że coś gdzieś kiedyś zakładałam, ale umknęło mi co i gdzie. A tu proszę, torebka. No, torebka dobra jest, już pora, żeby jakąś kupić. W ogóle dawno nie robiłam jakichś poważnych zakupów i czuję, że powoli zbliża się ta pora, tym bardziej, że ostatnio spodobały mi się takie jedne adidaski, choć nie mają pasków. Trzech. Ani w ogóle.
A blog? Tamten się sprał, poprzecierał, zdezaktualizował, poza tym, straszy wordpressem, na którego wszyscy plują, a który jak dla mnie ma za dużo za dużych i pstrokatych przycisków do naszychklas i fejsbuków. U siebie jestem drugi raz i ciągle jest to zagadka, błąkam się, jak po nowym, pustym hotelu bez mebli, gdy czegoś szukam, wciąż trafiam w jedno miejsce i nie umiem jeszcze obsługiwać sprzętów. Nie lubię techniki, nie lubię od czasów, gdy sprzęty przestały mieć pięć guzików i potrzebna jest wiedza tajemna, by z nich w pełni korzystać. Może z czasem ogarnę. Póki się daje pisać i publikować to jest ok.

wtorek, 14 sierpnia 2012

No i co? Już zrobione? Tak rach ciach? W trzy sekundy mam bloga? Niebywałe!