środa, 31 grudnia 2014

dlaczego karibu produkują złom?

Ostatnio miewam bardzo wyraźne i spójne sny, dość logiczne. Tej nocy był to film przyrodniczy o karibu. Otóż one w czasie migracji lecą całymi stadami i wskakują do wieżowców - tu nalot kamery z góry, chyba z samolotu, bo widzimy też dach, a na nim kilka sztuk. Sam wieżowiec ma ponad 20 pięter i jest wieloboczny, z góry wygląda jak walec Rubika. Widzimy jak wielkie, brązowe stado wypada z budynku mniej więcej w połowie jego wysokości i leci jak renifery mikołaja, a lektor mówi coś o tym, że gdy są wewnątrz, to pozostaje po nich złom, ale nie, że rujnują elementy konstrukcji, tylko coś jakby zmieniały karoserię, która pozostaje wewnątrz i stąd złom - tu się obudziłam i brakuje mi dalszych informacji. Czy ktoś się zna na karibu i ich karoseriach?

Ósma rano, termometr za kuchennym oknem, - 18°C, ja w piżamie, najs.

czwartek, 18 grudnia 2014

A, i jeszcze miałam bardzo sugestywny sen: byłam na wakacjach na Ukrainie, było ciepło i słonecznie, pięknie i kolorowo. Sad, a w nim drzewa pełne owoców, wielkie śliwki. Opuszczone domy, takie stare, wiejskie, drewniane domy, czyste i zadbane. A potem nadleciała rakieta i obudziłam się ze strachu.

bo to już pora

 


Pierwsza kartka przyszła za pomocą poczty królewskiej dumnie wspierającej ofiary pękniętej żyłki. Urzędnik Jej Królewskiej Mości przybił pieczątkę na kopercie o godzinie szóstej siedem po południu i już kilka dni później mogłam poczuć wyrzuty sumienia, że ja nie wysłałam jeszcze ani jednej.

Tydzień temu, przy ostatnim pobycie w Dużym Mieście dokupiłam brakujące prezenty w sklepie mającym prawie wszystko, choinkowe lampki zawiesiłam tam, gdzie zawsze, mętnie się wyślizgałam z zakładowego klepania pacierzy nad śledziem w cebuli, no i z grubsza jestem gotowa. Zaczynamy w niedzielę :)

piątek, 12 grudnia 2014

nienawiść, nienawiść, nienawiść

Czasami moje atypowe zachowania biorą górę, przychodzą falami takie gorsze okresy i wtedy nie jest jakoś tak najbardziej super ekstra. Wtedy dla społeczeństwa jest najlepiej, żeby się ze mną nie kontaktowało, bo słabo wypadam na jego tle. Do tego przepadła wizyta, na którą czekałam sześć tygodni. Los ślepy, matka natura, czy inna ruletka. Wczorajszy pogrzeb nie usunął w zapomnienie tego z poniedziałku, niezrozumiałego. No i tak o.

Zmieniłam stronę startową, bo regularnie, przez kilka dni, siała nienawiść. Wróciłam do takiej dla mniej wymagającej widowni i na głównym ekranie znajduję na przykład informacje, że Ola się rozstała ze swoim chłopakiem, a na ulicy był wypadek. Ileż w tym życia.
Zmieniłam, bo już rzygałam aktualną jatką, w której chłopcami do bicia byli nauczyciele. Codziennie nowy nius, żeby podgrzewać atmosferę, co publika skwapliwie podchwyciła, bo przecież leniwi, nie wychowują, mają wakacje, a w ogóle to najlepiej ich na bruk i pobrać nowych, lepszych, tańszych, pracowitszych.
Razu pewnego, podczas mojego epizodu nauczycielsko - przedszkolnego weszłam do wskazanej sali, a tam dzieciaki skaczące po stołach, szafkach i parapetach między szybą a firanką. Poczułam się, jak w Zoo, jak na wybiegu dla małp. Pracowałam tam po dwie godziny w tygodniu przez rok i tylko ja wiem, ile wysiłku kosztowało mnie ucywilizowanie tej grupy. No i się pytam, gdzie to domowe wychowanie? Gdzie te wzory, kindersztuba zwyczajna gdzie?
 - No tak, mój Karolek taki ruchliwy, ale po parapetach? Nieee, w domu tylko się na meblościankę wspina, śmiejemy się z mężem, że będzie alpinistą, cha cha cha - i z wyszminkowanych ust ulatuje perlisty śmiech.
Ale w grupie jest pięciu takich nakręcających się wzajemnie karolków, bez żadnych hamulców wpojonych przez rodziców.

Mierżą mnie regularnie rozpętywane przez media nagonki na kolejne grupy zawodowe. Nagonki, z których wynika, że lekarze to zarozumiali łapownicy, policjanci to idioci, górnicy to rozbisurmaniona tłuszcza, prawnicy to oślizgłe cwaniaki, nauczyciele to lenie, a urzędnicy to złośliwe i niekompetentne gnoje. Zawsze też ciekawi mnie jakimiż to kryształowymi postaciami są ci wszyscy anonimowo komentujący (komentujący oczywiście tylko poza godzinami pracy [ja mogę, bo i tak pracuję w domu, odrobię po północy]). Oni na pewno wykonują wzorowo wszystkie swoje obowiązki i poświęcają calutki czas na sprawy zawodowe, sami też leczą swoje dzieci, które do szkół chadzają jedynie w celach towarzyskich, bo całą wiedzę spijają z ust korali mamuś i tatusiów.
Przede wszystkim ciekawi mnie jednak dlaczego tak bardzo podsycane są negatywne emocje. Może dlatego, że nienawiść dobrze się sprzedaje? Może dlatego, że ci najaktywniejsi komentatorzy w ten sposób leczą swoje frustracje? Nie wiem. Ja znacznie częściej trafiam na ludzi dobrych, niż złych. To prawda, że raz czekałam pół godziny na urzędniczkę, ale jej koleżanka starała się, jak mogła, a tamta po powrocie tylko wszystko potwierdziła. To urzędnicy wielokrotnie prowadzili mnie za rękę od formularza do formularza. To prawda, że dwoje lekarzy zachowało się w stosunku do mnie co najmniej niegrzecznie, ale cała rzesza innych jest zawsze pomocna i uprzejma. To moją kroplówkę pielęgniarka kontrolowała regularnie, chociaż był środek nocy, a razem z nią wokół mojego łóżka krążył zatroskany lekarz, to mój tułów zjeździł głowicą do usg inny lekarz, choć potrzebny był tylko kawałek brzucha. Mam masę takich przykładów, gdy obcy ludzie robili dla mnie więcej, niż musieli, a nie żyję w jakiejś różowej bańce. Życie raz bywa przyjemne, raz mniej, ale gdy mniej, to czy muszę odreagowywać na bliźnich i karmić się ich porażkami? To ma mi dawać satysfakcję?

Gdy się tu wprowadziłam, na klatce mieszkało ośmioro dzieci i wszystkie one, choć nie anioły, były dość dobrze wychowane. W miarę porządnie zachowywały się w stosunku do siebie, rodziców i sąsiadów. Każde z nich ma dziś dobrze ponad 20 lat. Teraz jest tylko trójka, ale to teraz serce kroiło mi się na plasterki, gdy w trakcie awantury urządzanej przez chudą blondynkę usłyszałam przerażony głosik jej synka: "Mamo przestań, proszę". A tacy porządni ludzie, wykształceni i nawet do kościoła chodzą. Inna proponowała swojemu czteroletniemu dziecku spanie na wycieraczce, jeśli się natychmiast nie uspokoi. Ta z góry pozwala sobie chodzić po głowie oraz na to, by jej latorośl urządzała jej długie i głośne awantury na klatce, w której echo, jak w studni. Awantura jest na przykład o to, że objuczona siatami matka wyprzedza dzieciątko na schodach na ostatnie piętro. To nic, że dzieciątko ma już z 8 lat i przystaje co trzy schody, aby pokontemplować rzeczywistość.
A teraz wyobraźmy sobie klasę, w której jest więcej tak doskonale wychowywanych (czyt. obciążonych) dzieci, 25 sztuk i jeden nauczyciel. Taka robota w szkole to musi być sielanka.

Po tym jak Ziobro oskarżył lekarza o zabijanie pacjentów w 2008, ilość przeszczepów wciąż jest niższa, niż była przed całą aferą, która okazała się jednak mocno naciągana. Mam mdłości, gdy widzę tego  gładkolicego hipokrytę w tv, ale on ma się dobrze, bo politycy to jedyna grupa zawodowa, która strzepując łajno z kołnierza twierdzi stanowczo, że nic się nie stało, że przeciwnie, oni właśnie promują ekologiczne metody nawozu roślin.
Ciekawa jestem, ile minie lat, gdy rodzice znowu zaczną szanować ludzi, pod opieką których ich dzieci spędzają tyle czasu.

sobota, 29 listopada 2014

słucham radia w interwałach


Powrót po obchodach okrągłej rocznicy, gdy jeszcze nie wiedzieliśmy, że zbliża się remis ;)

Nastała dość ponura czarno-biała pora. Najgorsze są poranki, gdy trzeba zwlec się z łózka w ten gęsty od mgieł i wilgoci pejzaż. Szukam koloru gdziekolwiek: w wystających spod śniegu zielonych spłachetkach trawnika, w czerwonawo brunatnych gałązkach krzewów, w różowej łunie - śladzie po zachodzącym słońcu.
Dziś niebo jest czyste i świeci słońce, a mnie opuściła wena i chęć do pracy. Przeczytałam wczorajszy urobek, ale średnio mnie zachwycił i wygląda na to, że trzeba będzie to trochę przerobić. Muszę też przerobić pierwszy rozdział, bo w świetle nowych materiałów dziwienie się jest nieuzasadnione, teraz już wiem dlaczego, choć ciągle nie rozumiem postępowania G. H. obdarzyła własną pokręconą osobowością nie tylko ewidentnego psychopatę, ale też niewinnego przypadkowego uczestnika wydarzeń. Drażnią mnie takie ofiary jak Guy, krowi wyraz twarzy grającego go aktora idealnie pasuje do postaci, choć sam film jest raczej do chrzanu.

Już kiedyś pisałam o durnych reklamach radiowych, dziś była kulminacja i wesołych świąt życzył producent specyfiku na zgagę - no aż się chce zasiadać do stołu. Nie rozumiem, jak można produkować tak głupie, a przy tym po prostu obrzydliwe, wywołujące autentyczne mdłości, reklamy. Jest zamawiający, jest twórca i jakoś nie chce mi się wierzyć, że wszyscy oni to banda idiotów nieobdarzonych ani gramem smaku, subtelności i wrażliwości, że uważają, że wszystkie wydzieliny organizmu wywalone na stół w porze posiłków to gwarancja wysokiej sprzedaży. W domu słucham tylko Trójki, nie wiem, może w innych stacjach jest inaczej, ale już się nauczyłam, żeby w okolicach pełnej godziny nie włączać radia pod żadnym pozorem, a broń boże nie planować posiłków przy włączonym, bo kęs może stanąć w gardle na wieść o kłopotach z wypróżnianiem pani Krystyny Czubówny, bo onaż to opowiada rodakom, czym to leczy swoje rozliczne przypadłości.

piątek, 21 listopada 2014

inwestycje budowlane i oswajanie śmierci

Nie wierzę w proroczą rolę snów, uważam raczej, że są odzwierciedleniem tego, co się aktualnie dzieje w naszych głowach. Jednak po wyjątkowo parszywym kinie nocnym postanowiłam zajrzeć do rodziców, a tam, na drzwiach do klatki schodowej klepsydra z informacją, że już nigdy nie będę się kłaniać tej z góry. U rodziców sąsiadka, której po pogrzebie tamtej z góry trochę straszno było siedzieć samej w domu.

... jakoś tak ze trzy lata temu dzwoni do mnie ojciec z pytaniem, czy chciałabym kupić działkę budowlaną. Ja?? Działkę budowlaną? Na takich działkach stawia się domy! No ale starszy poważny pan proponuje to pytam co za jedna i gdzie.
- Na cmentarzu - powiada tatko i się śmieje w słuchawkę.
Ja odmówiłam, ale oni sprawili sobie placyk, bo mimo, że całe życie kpili z grobowców, na których brakowało jedynie daty śmierci, to w pewnym wieku zmieniły im się poglądy, jak sami przyznali. Po jakimś czasie pan grabarz ułożył na ich włościach obce zwłoki i trzeba było się rozejrzeć za kolejną lokalizacją. Już coś tam mieli na oku, ale ojciec grymasił.
- Tak wąsko, że trudno tu dojść.
- Toż będziesz leżał! - tłumaczy matka lekko wkurzona.

Sąsiadka, co to jej straszno, mówi, że niepotrzebnie zrobiła mężowi tak szeroki nagrobek, bo pozostało mało miejsca na ścieżkę obok.
- Ale za to jak wygodnie leżeć - mówi kto? No tato przecież.

Ludzkość mądrze wymyśliła obrządki pogrzebowe: rozmowy o zmarłym, wspominanie, spotkania z rodziną i znajomymi, pytania o dzieci, szkoły, pracę i inne zwykłe rzeczy oraz cała ta celebra związana z pogrzebem pozwalają żałobnikom trochę odetchnąć, zmuszają do odpowiadania na pytania, podejmowania decyzji i dają poczucie wspólnoty. Zupełnie inną kwestią jest to, że im dłużej trwa życie, tym bardziej śmierć staje się zwyczajna i człowiek przestaje czuć przerażenie na samą myśl ale traktuje ją jako coś naturalnego.
I groby czekające na lokatorów nie wydają się już tak absurdalne, jak kilkadziesiąt lat wcześniej.

wtorek, 18 listopada 2014

na straganie w dzień targowy ...

Dziś był dzień na latanie i załatwianie rozmaitych spraw. Bardzo owocny. W banku na przykład odkryłam, że wszystkie moje tajne pinkody i inne pesele trafił szlag. W tej chwili pamiętam tylko kod do telefonu i nr karty debetowej, z reszty mogę sobie zrobić zakładki do książek. Pięknie.

W jednym geszefcie klientka opowiada, jak załatwiali z mężem rozmaite sprawy w mieście, każde osobno i w końcu chciała go odszukać. Wchodzi do sklepu, w którym miał być i mówi do ekspedienta:
- Szukam męża.
- A to może kolega, bo ja jestem żonaty.

Przy ladzie z mięsem i wędlinami stoi taki młody chłopak i kupuje 20 dkg tego, 30 tamtego. W pewnej chwili pyta o konkretny rodzaj kiełbasy, ekspedientka odnajduje, ale jest tylko mały kawałek, więc proponuje podobną. Chłopak się zastanawia, rozważa, wodzi oczyma od jednej do drugiej, widać ten proces myślowy w całej jego postawie i gdy jest już bliski decyzji, już prawie otwiera usta, żeby ją wypowiedzieć, ekspedientka pokazuje trzecią. I tu następuje koniec, z chłopaka uchodzi powietrze, flaczeje i zrezygnowany mówi:
-  Ale mnie pani rozchwiała.

niedziela, 16 listopada 2014

epilog vel krzesło z dziurką

Po wielodniowym pobycie w domu pracy twórczej [ ;-) ], efekty są raczej trudne do ogarnięcia, bo gotowego tekstu jest niewiele. Przeczytałam za to setki stron i oprócz notatek, zrobiłam też porządki w głowie i mniej więcej wiem, czego chcę się trzymać. Nie wiem, na ile moje pomysły są odkrywcze, ale pocieszająca jest myśl, że prawdopodobnie nikt z recenzentów nie będzie znał bohaterki tak dobrze jak ja, bo jakoś nie sądzę, żeby ktokolwiek przedarł się przez choćby jedną z jej biografii. Obie to ok. półtora tysiąca stron, do tego powieści, artykuły i filmy. Wydaje mi się, że za głęboko siedzą w swoich wąskich działkach, by mieli czas na taki ogrom materiału. A w każdym razie taką mam nadzieję i będę się tego trzymać.A przecież nie ja jedna jestem do zanalizowania ;)

Natomiast sama bohaterka intryguje mnie coraz bardziej i za jakiś czas może tak być, że będę skłonna wydać tych kilka stów na jej obie biografie, bo elektroniczne wersje to jednak są do dupy. Tak to sobie można jakieś czytadła czytać, ale nie pracować. Gdzie niby robić notatki, jeśli nie ma marginesów? Gdzie przyklejać kolorowe karteczki, kiedy nie ma papierowych stroniczek? Sprawdzanie przypisów i szukanie potrzebnego fragmentu trwa wieki i powoduje pulsowanie żyłki. No ale jest, nie powiem, wszystko jest w tym internecie, może nie zawsze legalnie, może czasem na ruskich serwerach, ale jest.

Dodatkowo mam wniosek racjonalizatorski dla producentów krzeseł przybiurkowych. Otóż porządne krzesło powinno solidnie podpierać plecy, ale siedzenie powinno mieć konstrukcję znaną dotąd głównie z toalet, sedesu mianowicie. Miękki pierścień pod uda i pośladki z wgłębieniem tam, gdzie kończy się kręgosłup, tak, żeby ów nie wbijał się do środka mózgu po kilku godzinach siedzenia. Chętnym podam nr konta do przesyłania należnych tantiem.

piątek, 14 listopada 2014

jakieś tam dżendery

No siedzę i czytam, trochę tez robię notatki i nieustannie zachwycam się internetem, który ma wszystko. Potrzebujesz pani książkę? Proszę bardzo, oto śliczny łatwodrukowalny pedeefik. Cenniejsza jakaś? Ależ od czego są google books, albo scholar. Mało stroniczek? Aaa, no to już zmieniamy pl na de i mamy dwa razy tyle treści. Żyć nie umierać, nie trzeba latać po bibliotekach, nie trzeba czekać na ściągnięcie książki z krańca świata, a przede wszystkim wydawać grubej kasy, bo ceny są zabijające. Sytuację trochę ratuje allegro i księgarnia redkrosa (Tom eR za 1.99 funta, to samo wydanie na allegro 10 x tyle).

W każdym razie trafiłam na taką oto piękną cytatę z jakiejś amerykańskiej reklamy z początku XX w. "The first duty of woman is to attract" albo "Your masterpiece - yourself". No i co? Się niech nie wygłupiają z tymi szkołami, pracami, samochodami i w ogóle, tylko niech wyglądają! W sensie, że dobrze.
p.s.
Nie wiedzieć czemu, nagle przyszła mi na myśl pani poseł Pawłowicz.

Z powodu powrotu rodzicielki z wizytacji na Wyspach, stałam się szczęśliwą posiadaczką wegańskiego kakao, jak mówi duży napis na opakowaniu, wyprodukowanego bez najmniejszego śladu szynki, mleka czy też jaj. Ojciec zaś cieszy się plastrami wygrzewającymi na obolały krzyż, których nie wolno jeść, ani podgrzewać w mikrofalówce. Bośmy se poczytali te drobne druki na etykietach przylepionych z tyłu ;)

środa, 12 listopada 2014

Masłowka ... wyśpiewujesz nasz wstyd


"... Tęcza, no każdy by się wkurwił ... Ma być czarno - biało, a najlepiej szaro - szaro ..."

Wczoraj w necie, dziś w śniadaniowej. Wprawdzie ok. ósmej, kiedy dzieci już w szkołach, ale ...W ciągu doby ponad 200 tys odsłon i przybywa. 
Wczoraj wieczorem, czytając potrzebną mi recenzję w Guardianie, kliknęłam w kolorowy obrazek z obchodów w Londynie, a poniżej znalazłam filmik z Polski zatytułowany "Polish independence day marred by clashes", W BBC to samo, piękne zdjęcia z uroczystości na Wyspach i " Poland's independence march turns violent". BBC nawet nie zmienia tytułu dla materiałów z Polski, od lat jest taki sam, z różnymi datami. Dalej nie szukałam, bo było mi zwyczajnie smutno i przykro. 
Cała Europa świętuje tego dnia zakończenie I wojny światowej, dla nas dodatkowo jest to dzień odzyskania niepodległości po 123 latach, ale nigdzie nie ma mowy o tym, jak ważna to data dla Polski, a tylko o debilach w kominiarkach. Jest mi wstyd i potwornie żal.
Szlag mnie trafia, bo gdy w Paryżu francuska flaga powiewa dumnie na Łuku Triumfalnym, gdy Tower of London zalane jest ceramicznymi makami - brytyjskim symbolem pamięci, to Warszawa znowu płonie, a wandale niszczą miasto. Dlaczego się na to pozwala? Dlaczego inni mogą być dumni, a my nie? Kiedy w końcu zagraniczne agencje będą musiały zmienić tytuły w listopadowych doniesieniach z Polski? Kiedy w końcu główne strony gazet i portali internetowych zajmą jedynie pogodne fotoreportaże z całego kraju, bo nie będzie nic ważniejszego tego dnia?

wtorek, 11 listopada 2014

a niechże se powiewa


Z okazji święta zjedliśmy z ojcem świąteczny obiad robiony do spółki, bo ja część główną, a tato buraczki, po czym omówiliśmy bieżące sprawy lokalne, kraju i świata, bo jak już to już. Jutro ląduje mama i podłoga w kuchni będzie znowu należycie wypucowana, bo tato w pewnych sprawach ma bardzo wybiórczą spostrzegawczość, a ja nie śmiałam.

piątek, 7 listopada 2014

blue skies

Zamieniam chałupę na dom pracy twórczej, jak to czynią prawdziwi pisarze, gdy w celu poszukiwania natchnienia udają się w różne miejsca odosobnienia umieszczone w przyjemnych dla oka okolicznościach przyrody. Ja będę trochę podrobiona, a za okoliczności musi mi służyć szeleszcząca za oknem brzoza. I tak nie mogę narzekać, bo widoki mam dość ładne:
 Czasem są to snujące się po niebie barany zahaczające o czubek brzozy


... a czasami brzoza robiąca na wietrze hałas do spółki z lasem iglastym.


Mam nowy wykrystalizowany plan i niby wszystko wiem, a na koniec i tak będę cierpiała męki twórcze i ścigała się z terminami. Problemem jest głównie czas, bo nie umiem pisać na zawołanie pomiędzy myciem naczyń, a wieszaniem prania, a przecież praca nie pozostawia mi zbyt wiele wolności. Mam na szczęście życzliwą szefową, która nie może się nadziwić, że mi się chce i idzie na rękę, gdy o to proszę.

Od wielu tygodni trwam w jakiejś ekstazie, jakbym się czegoś naćpała. W. zdiagnozował to jako stan zakochania i faktycznie odczucia są podobne, brakuje jedynie obiektu westchnień. Myślę, że to słonce jest tym prozakiem, bo świeci nieustannie, a świat przybrał złotawe barwy. Olałam zakaz rowerowy i od czasu do czasu przemierzam leśne ostępy, napawając się widokami. Kręgosłup dyskretnie milczy, co popycha mnie tylko do zacieśniania więzi z rowerem.

Na Wyspie mama odprawiła święto dyni, dzielnie dając odpór młodocianym tubylcom. Przybyłe stado było ponoć dobrze ułożone i gięło się w dziękczynnych ukłonach. Cała reszta familii najechała wioskę ubiegłorocznych gości, by teraz u nich grabić i psikusić. Po Halloween Większa wróciła do szkół z miską babcinych pierogów dla swoich brytyjskich koleżanek, a Mniejsza ze szkoły z reklamacją, jakoby święto nie zostało należycie odprawione ze względu na niedobór okolicznościowych ozdób w gospodarstwie. Wysnuła też przypuszczenie, że Guy Fawkes Day również może być zagrożony. Na takie dictum, ojciec dziecięcia udał się do stosownego składu i nabył worek materiałów wybuchowych, które to wystrzelił w ogrodzie odpowiedniej nocy. Reporterzy donoszą, że Mniejsza, wielce ukontentowana, odebrała pokaz w kaloszach i pikowanej kamizelce.

No i na koniec piosenka, którą Mann raczy nas czasami w piątkowe poranki :)



wtorek, 4 listopada 2014

powiedzcie ludzie, jesteście gotowi?

Czasami budzę się z jakąś piosenka w głowie, jeszcze nie zdążę otworzyć oczu, a już nucę. Jak dziś, gdy budzik - morderca snów, wyrwał mnie ze środka podróży w jakieś miejsce z fajną architekturą. To pewnie po wczorajszej rozmowie. Narodziła się bowiem nowa idea: tematyczny tour w zasięgu krótkiego lotu, hmm :)


TAK! TAK! JESTEŚMY GOTOWI!

sobota, 1 listopada 2014

piątek, 31 października 2014

Happy Halloween

Zły dzień, ale gdy wpisałam w gugiel frazę "piosenka na wk" to nie musiałam kończyć, bo się samo wyświetliło w kilku, mniej lub bardziej parlamentarnych, wersjach. Trochę mi lepiej, gdy widzę, że inni się tak samo ratują, tym bardziej, że uzyskałam piękną listę z tytułami jak następuje: Destroy What Destroys You, Chwała Siewcom Zarazy, Śmierć Ludzkości, Trucizna i mnóstwo innych. Aż serce rośnie.
Najbardziej dziś do mnie przemawia Rammstein, bardzo psujące do różnych idei, tym bardziej, że właśnie rozpoczęłam etnograficzną krucjatę anty antyhalołinową. To piękny widok, gdy głowy poddawane jednokierunkowej indoktrynacji odkrywają nagle większą, niż myślały złożoność świata. 


 

No, to lecę odstraszać światłem duchy zmarłych, a może i cukierki kupię ;)

piątek, 24 października 2014

a tymczasem w warsztacie samochodowym...

- Co tam Łukaszku, kurwa? - wyraźnie zadowolony majster ma pod opieką dwóch chłopaków.

- Ciężarek chujowy - mamrocze Łukaszek grzebiąc w kawałkach metalu.

Zmieniłam opony, bo zapowiadają mrozy, a Roztocze jednak troszkę wyżej i tamtejsza pogoda ma czasami odmienne zdanie.

Mówię do majstra, że dokucza chłopakom, śmieją się wszyscy trzej będąc najwyraźniej w dobrej komitywie.

środa, 22 października 2014

nic nie robię

a powinnam. Miss Marple, jak wytrawny uwodziciel, rozkochała nas i porzuciła i w tym roku nastała Nowa. Nowa, w odróżnieniu od poprzedniczki, jest poukładana, w związku z czym zaraz na wstępie zaczęła nam zadawać niewygodne pytania o sens. W moim przypadku to będzie tylko niewielka zmiana kursu, ale zdaje się, że u niektórych nastąpiła rewolucja. Obojętnie, ze zmianą, czy bez, obecnie stoję na redzie i nawet najlżejszy podmuch nie porusza chorągiewką na najwyższym maszcie, nawet nie mam czasu żeby spokojnie pomyśleć - to, że marnuję całe godziny na niczym, to już zupełnie inna kwestia.
*

Nowy rok zaczął się jakoś już w lipcu, gdy tylko powiesili rozkłady zajęć i okazało się, że będą lekcje z tego, z czym mam do czynienia od dziesięciu lat i sama dokonałam pewnych odkryć, a teraz dostanę profesjonalne narzędzia, co mnie bardzo cieszy, a najfajniejsze jest to, że dziewczyna, która nas tego uczy jest młodziutka, a dysponuje taką wiedzą i umiejętnościami, jakby nie robiła niczego innego przynajmniej od podstawówki.
*
"... somebody had a dream but they ended up being a number, a statistic"  - 'Who Is Dayani Cristal?' siedzi mi w głowie i paradoksalnie to właśnie śledczy okazują najwięcej wrażliwości i ma się wrażenie, że są jedyną grupą, która posiadła tajemnicę i widzi więcej w przeciwieństwie do reszty społeczeństwa. Na koniec cała sala siedziała z wilgocią pod powiekami.

Poza tym mam dość ekskluzywną alergię, na perfumy mianowicie. Z kremów już dawno został mi jedynie krąg tych podstawowych, a im bardziej wyszukane mazidło, tym gorsze parchy na obliczu, ale jeszcze do niedawna byłam gorliwą klientką sklepów wolnocłowych na lotniskach. Tez odeszło w niepamięć i to do tego stopnia, że się ostatnio popsikałam ze trzy dni z rzędu, a potem drapałam skórę z tydzień aż sobie w końcu przypomniałam o olejku arganowym przywleczonym aż z Segovii i robionym w czymś w rodzaju żaren. I stał się cud! Już pierwsza aplikacja pomogła, a po drugiej już ani śladu swędzenia i skóra jak nowa.

poniedziałek, 20 października 2014

What Say You Meg?

Mama już wylądowała razem z rajtkami w kości, a ja w końcu kupiłam firanki i po 13 godzinach nieobecności wróciłam wreszcie do domu, Nieżywa.

Będąc w Mieście, natknęłam się na nowy klub sportowy, a w nim, jak to często bywa, na pięterku, za szybką rzędy bieżni i rowerów, a na nich ludzie, jak chomiki w kołowrotkach ze wzrokiem skierowanym na Castoramę po drugiej stronie ulicy. Smutny dość widok. Mam szczęście, że mam swoją wieś, swój rower i kilometry dróg ze zmiennym krajobrazem. Ostatnio odkryłam całą plątaninę nowiuśkich autostrad w środku lasu, a że jeszcze nie było jesiennych deszczy, więc pachnie w tym lesie świeżą smołą, jak w piekle.

Dużo muzyki za mną chodzi, rozmaitej, ciągle coś mi w głowie gra.
.

wtorek, 14 października 2014

schizma!

Włączyłam sobie kompiuter, a tam reakcja prawdziwego polskiego biskupa na postanowienia synodu.
Nie mam nic przeciwko żadnej z religii ani wierzącym tak długo, jak długo nie ingerują w moje życie. Gdy mi nocami pod oknem paradują procesje czczące pamięć papieżapolaka, zawodząc przy tym fałszywie z głośników, to mnie to drażni. Gdy w sam środek pięknego pagórkowatego krajobrazu Yorkshire wsadzony jest pękaty, rozbuchany architektonicznie meczet, to budzi się we mnie sprzeciw. Ale gdy religia usiłuje przenikać wszystkie dziedziny życia z prawem włącznie, to trafia mnie szlag, a na usta cisną słowa nieznane nawet współczesnym przedszkolakom.
Niech sobie każdy wewnętrznie czci swoje bóstwo i nie zakłada, że otoczenie też jest zainteresowane, bo może nie jest. Więc gdy trafił się już nieco bardziej otwarty kierownik najgłówniejszej religii zachodniego świata, który zauważa, że ten świat nieco się zmienił od czasów Kodeksu Hammurabiego (bo Stary Testament prawie toczka w toczkę), to może by jednak przyklasnąć, a nie zaskorupiać się do wnętrza. Czytam komentarze pod artykułem i zastanawiam się, gdzie są ci ludzie, dlaczego ludzi tak myślących nie ma u szczytów, dlaczego wszyscy zarządzający krajem karnie usuwają każdy pyłek spod stóp odzianych w sukienki facetów.
Przy niektórych rżałam radośnie:

"..... i pulkownik gadecki stanie przed hetmanem wielkim franciszkiem, zakrzyknie ' zdrajci, zdrajco po trzykroc zdrajco' i pierdyknie mu bulawe pod nogi."

"Gądecki jak Gądecki , a co na to nadpapież Terlikowski i Rydzyk , dla polskich katoli ch opinia jest najważniejsza"

"Abp. Gadecki, czyzby wymawial pan posluszenstwo papiezowi? Bedzie rozlam w kosciele, a pan stanie sie heretykiem?"

piątek, 19 września 2014

łańcuszek szczęścia

Co za czasy! Dawniej łańcuszki przychodziły pocztą w niebieskich kopertach i należało natentychmiast przesłać je dalej pod groźbą nagłej, a niespodziewanej śmierci, albo przynajmniej ciężkiej choroby. A teraz tak sobie niedbale ludzie pykają w klawisze i już masz zadanie do wykonania.
Na fejsbuku chodzi teraz taki książkowy, co to trzeba wpisać 10 tytułów, które wstrząsnęły światem. Moim osobistym. Padło i na mnie i uświadomiłam sobie, że decydujący wpływ literatury na moje życie zakończył się dość dawno. Książki wciąż wywołują emocje, ale nie przestawiają zwrotnic. Za to w dzieciństwie to i owszem.
Najpierw były bajki Brzechwy czytane tyle razy, że do tej pory cała najbliższa rodzina cytuje bez wysiłku obszerne fragmenty. Czytały głównie mama i ciocia. Tato bywał bardzo pożyteczny, ale nie przy czytaniu, bo ani nie mówił głosami, ani nie potrafił się szczerze zdziwić po raz pięćsetny, gdy straszny Barmaliej wsadzał dzieci do kotła. Barmaliej te dzieci wsadzał po rosyjsku, a że nie była to jedyna rosyjska bajka na stanie, to obie lektorki musiały nie tylko czytać, ale i błyskawicznie tłumaczyć na polski w celu uniknięcia awantury. Zaczytany do imentu Brzechwa (bo kolejne pokolenie też dostąpiło) leży bezpiecznie u mamy na półce.
Kolejne to były encyklopedie. Cztery tomy Encyklopedii Powszechnej PWN, które tato kolejno przynosił do domu co kilka miesięcy, bo tak były wydawane. W czasach jednego programu w telewizorze encyklopedia była po prostu oknem na świat i ja ją zwyczajnie czytałam, a że była tam też masa ilustracji, tym większa atrakcja. I już wtedy najdłużej i najdokładniej studiowałam reprodukcje malarstwa, rzeźbę i architekturę, natomiast tablice z ptaszkami i roślinkami nie zajmowały mnie specjalnie. Niewiele się zmieniło.
Ostatnia książka, która wraz z pewnym artykułem w Przekroju zmieniła coś w mojej głowie to było "Lizbońskie ABC" dwójki autorów. To rodzaj przewodnika i opowieści wydanej na papierze do pakowania śledzi w rybnym, wszystko w niej jest szare, a zdjęcia ledwie czytelne, ale czytając ją widziałam Portugalię we wszystkich kolorach. Wtedy zaczęła kiełkować i coraz bardziej uwierać myśl o podróżowaniu. Dość szybko wprowadziłam ją w czyn i ciągle nieźle mi idzie. Czasem aż do zadyszki, ale nigdy nie rezygnuję z nadarzającej się okazji. I niekoniecznie 9 tysięcy km w dwa tygodnie, jak ostatnio, ale też kilkadziesiąt w jedno popołudnie, bo najbliżej kryją się najciekawsze historie.
Nie jest tak, że nic więcej, ale pozostałe są tymi kroplami drążącymi skałę. Latami i raczej bez nagłych zwrotów akcji.

piątek, 12 września 2014

książki, które odłożyłam na półkę


Zazwyczaj, gdy biorę nową książkę do ręki, to pierwszą rzeczą, którą mam ochotę zrobić jest otworzenie jej i zatopienie się w czytaniu aż do ostatniej strony. Pamiętam to uczucie z dzieciństwa, gdy przynosiłam stos z biblioteki i nie mogłam zdecydować która pierwsza, bo każda wydawała mi się taka ciekawa. Wiadomo, że ta dziecięca ciekawość i naiwność mijają i coraz rzadziej zdarzają się takie książki, które wciągają mnie do tego stopnia, że nie zauważam życia toczącego się obok.
Ostatnio dopadło mnie to w księgarni, w przejściu, między kasą, a wejściem do sklepu i nie przeszkadzali mi chodzący za plecami ludzie, ani rozmowy toczące się przy kontuarze. Książkę odłożyłam na półkę dopiero gdy poczułam wzbierający w gardle szloch.To był "Długi Film o miłości. Powrót na Broad Peak" Jacka Hugo Badera.
Sporadycznie zdarza mi się robić rzeczy bardziej niebezpieczne od chodzenia po ulicach w godzinach szczytu, ale zazwyczaj nie odbiegam od tego, co robią inni. Chyba narty są najbardziej ekstremalne w moim życiu, ale tylko po wyznaczonych trasach, żadnego tam naśladowania Bonda. Dżejmsa Bonda. Lubię życie i od dawna mam wyrobione zdanie na temat łażenia po bardzo wysokich i niebezpiecznych górach, nawet jeśli w czapce uszance i małe wrażenie robią na mnie kolejne śmierci alpinistów. Są szaleńcami z pełną świadomością wszelkich możliwych niebezpieczeństw, jednak, gdy ogląda się historię oczami tych, co pozostali trudno nic nie czuć. Na oskarżenia pod adresem autora natrafiłam dopiero później, ale one nie odbierają mocy książce.

Kilka tygodni wcześniej, odłożyłam "Pęknięte miasto Biesłan" Pawlaka i Wlazły. Jeszcze przed 10 rocznicą tragedii, która spowodowała, że nie Westerplatte, a pamięć o dzieciach z Biesłanu mrozi serca pierwszego września. Trudno się czyta wspomnienia ocalałych i tych, którzy nie dotarli do szkoły na czas. Ani o zazdrości tych, których śmierć bliskich nie dotknęła. 

Dziś rano Nogaś przyniósł "Zwrotnik Ukraina", zbiór esejów pod redakcją Jurija Andruchowicza. On zawsze opowiada bardzo sugestywnie i nigdy się nie zawiodłam na książkach, które poleca, ale po tę chyba nie sięgnę, zwłaszcza po wysłuchaniu wspomnień Julii na początku szóstej minuty audycji. Dokładnie w tym samym czasie siedziałam chora w domu i zamiast leżeć w łóżku przerzucałam kanały z niedowierzaniem, ale wszystkie stacje mówiły to samo, i nasi, i Niemcy i Amerykanie, tylko zdjęcia były inne, Wtedy nie czułam zimna ani temperatury, tylko strach, który od tamtej pory jest ze mną cały czas. Od kilku tygodni słyszę koła pociągów towarowych dudniących nocami po pustych od lat torach, a za chwilę, kilkadziesiąt kilometrów stąd zaczynają się manewry NATO. Nie mogę od tego uciec, bo to tutaj jest, ale nie chcę o tym czytać.

czwartek, 11 września 2014

Środkowotygodniowa fala zmęczenia.

Jestem przemęczona i wszystko mnie wkurza: i telefon odmawiający współpracy, i spam na poczcie i dziamgajacy pieseczek. Lubię zwierzątka, ale doświadczenia ostatniego okresu nastawiły mnie antypieseczkowo i mój plan przygarnięcia gada na emeryturze zaczyna mieć coraz słabsze podstawy, Dziamga to, jest namolne i śmierdzi. Może zmienię zdanie za te dwadzieścia lat z hakiem, albo poszukam jakiejś introwertycznej rasy kociopodobnej. Bo koty to przecież całkiem inna para kaloszy, tylko, że ja  twardo stoję na stanowisko, że kot wymaga ogrodu i wolności. Się zobaczy. Chociaż ... pies z góry jest całkiem fajny.
Poza tym tydzień obfituje w sprawy różne, a jeszcze się nie skończył. Dość płynnie posuwa się sprawa małego remontu. Pan fachowiec przybył w oznaczonym terminie i pomierzył, a dziś dzwonił z pytaniem o detale, bo technolog pyta, czyli chyba ten, co wykonuje, w takim razie już się wziął do roboty, choć obiecali najszybciej pod koniec miesiąca, to może mogę być dobrej myśli, oby, fajnie by było. Innyż fachowiec za to miał zamknięty geszeft, gdym tam dotarła. W środku dnia! To chyba jedyny zakład w okolicy praktykujący sjestę. No ludzie, toż to nie ten klimat. W każdym razie tylko pocałowałam klamkę nie nauczywszy się godzin funkcjonowania na pamięć i teraz nie wiem kiedy ewentualnie mogę się tam udać ponownie ie narażając się na zbyteczne spacery, bo tyle ruchu może zaszkodzić.
A zmęczona jestem, bo się nie wysypiam choć ciężko pracuję i powinnam. Poprzedniej nocy zjechałam całą Europę w jakiejś dzikiej samochodowej podróży, w której bagaże chowaliśmy wewnątrz ołtarza za tajnymi drzwiczkami. To jak ja mam być wypoczęta?

sobota, 6 września 2014

polish your english - czyli mów poprawnie, na litość boską

Jest piękny wrzesień, już zaczynają opadać pojedyncze żółknące liście, ale wciąż jest zielono, ciepło i słonecznie. Wojsko wyleguje się w plamach słońca na trawniku pod akacjami i omawia plan dzisiejszych podchodów. Tak będzie za tydzień i za miesiąc i przez cały rok. Harcerstwo jakoś zdechło, a wojsko przejęło jego rolę ucząc młodzież o mchu porastającym pnie drzew od północy, myślenia i patriotyzmu.
Moją postawę ukształtowało socjalistyczne harcerstwo i takaż szkoła. Nauczono mnie wrażliwości na innych, szanowania flagi i starszych od siebie, wysłuchiwania hymnu w powadze i dumy z bycia Polką. Później już sama odkryłam, że nie mam obowiązku brania na barki odpowiedzialności za cały naród i jeśli moi pobratymcy zachowują się niegodnie, tym bardziej warto przyznawać się do polskości i pokazywać, że jesteśmy tak samo zróżnicowani, jak każda inna nacja. Stopniowo poznawałam ciepłych i troskliwych Niemców, niezwykle obowiązkowych Hiszpanów, uczciwych i cichych Włochów, Anglików tak rozmaitych, że mogliby charakterami obdzielić wiele innych nacji. Odpowiadamy tylko za siebie i warto być dumnym z tego kim się jest.
Język jest częścią naszej tożsamości, dlatego tak mnie razi niechlujstwo, bezmyślne powtarzanie modnych fraz (myślę sobie, tak?, ubogacić, pochylić się, itd)  i ta ilość przekleństw, używanych także przez ludzi wykształconych. U nich razi mnie najbardziej, bo jest świadectwem rozleniwienia umysłowego, braku podejmowania próby bycia precyzyjnym czy dosadnym za pomocą języka parlamentarnego. Wiem, to wymaga inwencji i namysłu. Pomijając sytuacje nagłe, kiedy rozmaite 'kurwy' wypadają odruchowo, drażni mnie, gdy człowiek pozornie kulturalny prezentuje słownictwo ograniczone do poziomu podstawowego. Jednocześnie cieszy, gdy słyszę piękną polszczyznę rzemieślnika, czyli jednak można bez magistrów robionych nocą.
Premier, w związku z nową funkcja, obiecał podszkolić język. To chwalebne i oczywiste, nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej. Z okazji złożonej przez niego obietnicy, wszyscy zachwycają się wyrażeniem, jakiego użył i zastanawiają się, kto mu to na pisał, kto na to wpadł, a przecież ta ameryka została odkryta już dawno. Bardzo możliwe, że przez początkującego ucznia, bo tylko tacy szukają w słownikach podstawowych przymiotników, a jeśli ma się słownik nieco obszerniejszy, podający wiele znaczeń, do tego lubi zabawy słowne, to 'polish your English" narzuca się samo. Wykorzystali to autorzy książeczki wydanej drukiem jeszcze w ubiegłym wieku, z przedmową datowaną na 1989 rok. Oprócz zawartości, to właśnie zabawny tytuł zachęcił mnie do zakupu, chociaż wtedy chyba jeszcze nie wszystkie zadania były dla mnie dostępne.

Halina Urbańska i Daniel Blackman

czwartek, 21 sierpnia 2014

żelazna logika

Mniejsza, robiąc mi inwentaryzację na biurku, znalazła płyn do mycia okularów. Cmoka cała zadowolona, bo płyn w fajnej buteleczce z psikadełkiem, a takiej jeszcze nie ma. Ja tego nie używam, bo jedną z mądrości życiowych, jakimi obdarzyła mnie Rozemaryja jest mycie szkieł zwykłym płynem do mycia naczyń.
Wzięła moje okulary żeby sprawdzić skuteczność specyfiku, ale zamiast myć, to najpierw obmacuje szkła brudnymi paluchami. Pytam po co, zdziwiona odpowiada - There is no use in cleaning clean glasses.
No racja.

środa, 20 sierpnia 2014

dieta, p.s.

Będąc (nieortodoksyjnie) na wszystkich czterech dietach, ze dwa dni temu obejrzałam sobie cudną Meryl Streep w 'Julie i Julia' - filmie o Julie Child, której pierwsza książka kucharska liczy ponad 700 stron, a rozdział poświęcony zupom zaczyna się tak: "There is hardly a man alive who does not adore soup" :)
Maestrię Streep doceniam w pełni dopiero po obejrzeniu kilku filmów z panią Child w tubie. Gesty, postawa, a przede wszystkim sposób mówienia, genialne.
Julie Child jest ponoć wielbiona przez Amerykanów, bo była zwyczajna i miała duże poczucie humoru. Ponoć pytana o ulubione wino odpowiadała "Gin", ale mój ulubiony cytat dotyczy właśnie diety : “The only time to eat diet food is while you’re waiting for the steak to cook”
A oto jej wyraz miłości do masła. 

piątek, 15 sierpnia 2014

dieta

W końcu poszłam do doktora, bo już mnie to bolenie męczyło, ale wcześniej się zdiagnozowałam  za pomocą komputera. Nie liczyłam na to, że ktokolwiek może mieć taką dziwaczną przypadłość, ale zaraz się okazało, że ma to pół internetu, co mnie znacznie uspokoiło, bo była szansa, że każdy lekarz to rozpozna i będę uleczoną. Co też się stało, ale pani doktór powiedziała, żebym się na razie odczepiła od roweru, mogę se najwyżej pojechać na zakupy i wrócić. Więcej nie pytałam, bo lekarze i bez tego mają pacjentów za idiotów. Miła pani magister zapytała konfidencjonalnie, czy upieram się przy tym akurat leku, czy może zechcę zamiennik o ponad połowę tańszy. Zechciałam, bo uważam, że oszczędzane jest etyczne, zwłaszcza, gdy wizja nowej chałupy staje się przez to bardziej realna.
Rower i inne ćwiczenia cielesne mają na celu pozbycie się zbędnego balastu, bo po zimowo - wiosennej wyczerpującej pracy wykonywanej głównie w pozycji mocno stabilnej, zrobiło się mnie więcej, co było już jednak przesadą, choć jeszcze nie wszystkie ubrania odmawiały współpracy. Postanowiłam z tym skończyć i przejść na dietę, a że czasami lubię rozmach to jestem na czterech, bo się ładnie komponują.
Pierwsza jest dietą lodową, o której już wspominałam. Lata temu okazało się, że moja bratowa też ją zna, odtąd stosujemy ją obie, dzielnie się wzajemnie wspierając. Szczególnie intensywnie zaczęłyśmy ją stosować w okolicach lodziarni pana Gałkiewicza (to nieco ulepszona wersja jego nazwiska, ale tylko o jedną literę, tak, żeby mu do lodów pasowało), który lody robi nad wyraz dobre. Lód bowiem wymaga od organizmu więcej energii na doprowadzenie go do stanu 36,6, niż jej dostarcza, a organizm zmuszony do takiego wydatkowania energii chudnie - proste i przyjemne.
Druga to dieta snem, bo organizm lubi spać, wtedy się rozprostowuje i chudnie. Jak i poprzednia, ta też jest naukowo udokumentowana, więc można stosować bez zbędnych obaw. Ja w lecie miewam kłopoty ze snem, bo jestem zrobiona do zimnego klimatu i słabo znoszę upały, ale akurat się ochłodziło, więc korzystam ile się da.
Dieta dwóch posiłków została odkryta przypadkiem w czasie eksperymentów z lekami dla cukrzyków. Okazało się otóż, że grupa, która dostawała tylko dwa posiłki dziennie zaczęła nieoczekiwanie chudnąć w odróżnieniu od tej, która jadła po bożemu, czyli pięć razy. Mnie się jedzenie takiej zawrotnej ilości posiłków zawsze wydawało podejrzane, bo który Jakut czy Ewenek ma ochotę na tak częste zdejmowanie rękawic, a do nich mi zdecydowanie bliżej, niż do mieszkańców Mozambiku.
No i ostatnia, najnowsza, która się na mnie rzuciła któregoś razu, nakazując jeść tylko w ciągu 8 godzin w czasie doby, a w pozostałe nie. Już na pierwszy rzut oka widać, że się idealnie łączy z dwoma posiłkami, więc stosuję z entuzjazmem.

Waga powiedziała, że owszem, zimowy nadmiar poszedł precz, ale potem się zacięła i zdaje się nie zauważać wysiłków, ale może się po prostu zepsuła czy coś.

środa, 6 sierpnia 2014

"Połóż się na kocu, bądź ręczniku"

Pan od ćwiczeń fizycznych wydaje polecenia niezmordowanie przez niemal godzinę, moją ulubioną jest "Teraz zrobimy kilka pompek", kiedyś policzyłam, to 'kilka' oznacza ok.50. Zabawnych wstawek jest cała masa, co wpływa na motywację zawodnika, czyli mnie, bo znowu zaczęłam. Od ponad tygodnia budzę się z koszmarnym bólem mięśni wzdłuż kręgosłupa. Kładę się zdrowa, a budzę połamana. Mam nadzieję, że to tylko wina rozlicznych niewygodnych posłań w ostatnim czasie, w każdym razie wczorajsza sesja trochę pomogła i dzisiejszy poranek był dużo znośniejszy. Dodatkowe atuty w postaci mieszczenia się w coraz to nowe ciuchy są nie do przecenienia.

A to zdrajczynie, które nagle wybuchły kwieciem pod moją nieobecność. Znaczy z cudzych rąk woda lepiej smakuje. Rok temu też mi tak zrobiły niewdzięcznice.

niedziela, 3 sierpnia 2014

po wakacjach

zostały mi liczne tubki pełne kremów z wysokim filtrem, dlatego smaruję się obecnie Sonnenmilch für Kids i pachnę jak zapiaszczone plastikowe łopatki i wiaderka porzucone przed chwilą na plaży. Nie narzekam, czuje się, jakbym dopiero co wstała z kocyka.

Hiszpanie, tak samo jak poprzednio i chyba wbrew stereotypom, okazali się raczej pełni rezerwy, ale generalnie im bardziej na północ, tym milsi. Poza większością kampingów nieczęsto udawało nam się porozumieć po angielsku, kilka razy przydał się niemiecki, ale najczęściej sytuację ratowały liczebniki i zwroty, których D. wyuczył się z jakichś rozmówek. Np.: ze 40 km na południe od Granady, piękna, szeroka piaszczysta plaża, zadbane trawniki, parkingi i palmy, a pani na kampingu ani słowa po angielsku. Namachaliśmy się rękami, narobiliśmy min, ale w końcu podniosła szlaban i pozwoliła wjechać. Jedyną osobą, z jaką udało nam się w tej miejscowości dogadać, była mówiąca po niemiecku pani ze spożywczego. Otóż okazało się, że tam akurat nie przyjeżdżają obcy (a my?!), tylko Hiszpanie, więc i nie ma potrzeby zawracania sobie głowy zbyteczną nauką. 
Osobną kategorią okazali się kelnerzy, których można podzielić na dwie grupy: fajni (tym zostawialiśmy fajne napiwki) i obrażone panie/panowie z gieesu (napiwek?). Większość stanowili ci pierwsi, którzy cierpliwie i z uśmiechem tłumaczyli detalicznie skład potraw (przy braku wspólnego języka używali rozmaitych materiałów poglądowych z próbkami dań włącznie). Ci drudzy, no cóż, może mieli gorsze dni.  Za to jedzenie było pyszne.

Niemcy z kolei pokazali mi swoje inne oblicze. Takie mniej akuratne. Wprawdzie znałam już Gabriellę, która kazała nam nielegalnie zwiedzać, gdy sama stała na czatach i Petrę, która wytrzymała dwa tygodnie w obcym domu, w którym akurat odbywał się remont i ani słowem się nie poskarżyła, ale to, co zobaczyłam tego lata, trochę odebrało mi mowę. Dwa razy byłam na OHP w DDR, a w Polsce ostatni raz mieszkałam na polu namiotowym z dziesięć lat temu. No to teraz było podobnie. Ale moje trzy ulubione zagraniczne koleżanki to właśnie Niemki.

Brytyjczykom zdecydowanie nie służy chów wsobny, ani też ichni system socjalny - takie można odnieść wrażenie w niektórych regionach kraju stojąc na ulicy w środku dnia i obserwując tych, którzy akurat nie są w pracy. Niezłym biznesem jest też bycie tatuażystą, bo społeczeństwo masowo korzysta wprawiając przypadkowych obserwatorów w konsternację. Owszem, rozdziawiałyśmy gęby, jak wsiowe dziecki w XIX wieku na widok parowozu, ale za to powstrzymywałyśmy się od pokazywania palcami. A takich, jak pan Adam, to wcześniej widywałam jedynie w telewizorze. 
W mediach istniejemy jako Europa wschodnia, zwłaszcza, gdy informacja ma negatywne konotacje. A często ma i nawet, gdy jest mowa o jakimś konkretnym człowieku, to zazwyczaj jest on imigrantem z Europy wschodniej, a nie Polakiem czy Litwinem. Ale to akurat temat rzeka na kilka prac naukowych.
 
Bo podróże kształcą.

środa, 16 lipca 2014

Hiszpańska fauna

Biedny koteczek to główny przedstawiciel fauny. Głodna sierotka, zamorzone biedactwo pojawia się zawsze, gdy naiwny mieszkaniec kempingu wyciąga wiktuały. Po tym, gdy już każdy kęs zostanie policzony tymi wielkimi oczami, nawet największy twardziel odejmie sobie od ust i nakarmi wątłe, chwiejące się na cienkich nóżkach zwierzątko. Bezpardonowe pakowanie się na kolana, łaszenie się do nóg, a w końcu głośne awantury zapewniają im gęste i lśniące futerka. Ten miał szczególnie dobrze wytrenowany proszalny wzrok i gdy przyłapaliśmy go podczas sjesty na środku gęsto uczęszczanej uliczki, jego zadowolony pysk wyraźnie świadczył, że tego dnia turyści byli wyjątkowo łatwi.

Plaża w Tarifie to kilometry piachu pomiędzy oceanem, a zaroślami parku narodowego. Po parku można chodzić tylko wyznaczonymi ścieżkami, czytać tablice informacyjne i ogólnie nie zakłócać. W oceanie można się kąpać bez ograniczeń (co uczyniliśmy) i podziwiać góry Afryki oddalone o rzut beretem. To jeśli chodzi o ludzi, bo przedstawiciele innych gatunków, udając analfabetyzm, depczą, wyrywają, łamią, a jak im się znudzi, to korzystając z posiadanych barw maskujących, uwalają się na chronionej florze, jak ten na obrazku.

Na skale Gibraltaru mieszkają najsmutniejsze małpy świata. Oficjalnie jest tam park narodowy, a faktycznie pomieszanie średniowiecznego jarmarku, dziewiętnastowiecznego ZOO i cyrku w najgorszym wydaniu. Całą trasę od podnóża na szczyt przeszliśmy na piechotę, a towarzyszyły nam tylko dwie chude Angielki. Cała reszta była dowożona busikami, tratującymi każdego napotkanego pieszego i wysypywana przez kierowców w miejscu stacjonowania małp, a potem zaczynał się szoł: kuszenie biszkopcikami i pozowanie do zdjęć.
G...o prawda, że małpy są agresywne, zaczynają takie być po wcześniejszym drażnieniu, machaniu kanapkami przed nosem, szeleszczeniu woreczkami foliowymi, a niezaczepiane mają ludzi w głębokim poważaniu.

Są jeszcze komary żrące bez litości, wróbelki nie czekające na spadające ze stołu okruszki, ale panoszące się na tym stole i pakujące do dziobów ile wlezie, by zanieść to wszystko wrzaskliwemu potomstwu oraz szwadrony zielonych papug przelatujących z wrzaskiem nad namiotami o świtaniu. Poza tym, to bardzo spokojny kraj.

wtorek, 15 lipca 2014

lipiec, Hiszpania, 8 °C

No nie zgrzaliśmy się jakoś specjalnie, a momentami zastanawialiśmy się nawet, czy to rzeczywiście ten kraj, do którego rzekomo przyjechaliśmy. Brakowało nam polarów i ciepłych gaci, bo krótkowzrocznie zabraliśmy jedynie hurtowe ilości kremów z filtrem, a w sklepach tylko japonki i torby plażowe, ale daliśmy radę i wyzwiedzaliśmy dokumentnie wszystko, co nam na drodze stanęło.
Hiszpania, jak to Hiszpania, wiadomo, zabytki i turyści (Rosjanie nie posłuchali bat'ki Putina i nie spędzają tego lata na Krymie, o czym przekonywaliśmy się każdego dnia i w każdym miejscu). Gibraltar bardziej brytyjski, niż wszystkie wyspy brytyjskie wzięte do kupy i pomnożone przez cztery, a ulica i tak gada po hiszpańsku. Prawdziwi, mieszkający tam Brytyjczycy ubolewają, o czym zapewnił nas jeden z nich, ale to tam spotkaliśmy najmilszych, najbardziej pomocnych i skorych do rozmów i żartów ludzi, zarówno wśród poddanych królowej, jak i króla.

Prawdziwa egzotyka to jednak nie miasta, ale różne dziury i campingi, zwłaszcza niemieckie, zwłaszcza nadreńskie, które na zawsze zburzyły moje wyobrażenia o kraju Angeli. Po półrocznym pobycie w Bawarii byłam przekonana, że nawet największy abnegat ma w szafie wyprasowaną koszulę i wyczyszczone do błysku buty, że ichni ład i porządek to fakt. Taki miałam spaczony pogląd, jakże błędnie! Generalnie było ... powiedzmy, że bardziej dziko, niż na naszych polach namiotowych sprzed lat. Na jednym, w kontenerze ablucyjnym,  na drzwiach toalety wisiał przybity, jak postulaty Lutra w Wittenberdze, elaborat o używaniu papieru toaletowego. W tym przybytku akurat nieobecnego, stąd odezwa do publiczności o szkodliwości stosowania innych materiałów, które zatykają i trzeba się przebijać, "a to nie jest przyjemne!" - donośnie brzmiało zakończenie. Całość po niemiecku, stąd się domyślam, że obcych tam raczej niewielu. Naszą sąsiadką była przygarbiona, na oko siedemdziesięcioletnia nowozelandzka staruszeczka podróżująca po Europie skuterem Vespa. Z namiotem. Taka fantazja.
Drugi niemiecki camping był dla jeszcze większych twardzieli, a bohaterką dnia okazała się poręcz przy schodkach do knajpy, która niemal wszystkim jej klientom ratowała zdrowie, a może i życie, gdy po spożyciu, z mozołem udawali się do swoich siedzib. Gdy zaraz po przybyciu zapytaliśmy o coś do jedzenia, wszyscy nagle zamilkli i z niebotycznym zdziwieniem wpatrywali się w nas przez dobrą chwilę, śmiechy urwały się w pół, a tlące się papierosy zawisły niebezpiecznie na rozchylonych wargach, po czym kręcąc z niedowierzaniem głowami, wrócili do picia, palenia i kart - to była scena, jak z amerykańskiego westernu, gdy jakiś obcy trafia przypadkiem do saloonu - barman nieśmiało wydukał, że nie, a gdy otwierał nam piwa, bałam się o jego bezpieczeństwo, że straci równowagę i będziemy go mieli na sumieniu, taki był zmęczony życiem. Przy stoliku obok przycupnęła para Szwajcarów, spłoszonych widokiem jeszcze bardziej, niż my.
Na pozostałych było już bardziej zwyczajnie, raz Norwedzy nas napoili niezłą brandy, innym razem my ratowaliśmy Niemki ładowarką i prądem, karmiliśmy koty i wróble, produkowali sangrię w garnku, a sałatkę w miednicy, jak to w podróży.

Francuskie wulkany. Mówi się, że nieczynne, ale kto to wie.

czwartek, 26 czerwca 2014

"Koń zepchnął samochód do rowu...

...kompletnie pijany woźnica trafił do szpitala." Przysyłając aparat, pan Lucjan zaopatrzył mnie również w lokalną prasę, którą pieczołowicie owinął był pudełko. Smaczne kąski, szkoda tylko, że znaczną część stanowiła rubryka sportowa. Aparat z drugiej ręki, dość nowy, o przyzwoitych parametrach i za śmieszne pieniądze, w sam raz na południowe wybrzeże, bo straszą, że dolatujący tam afrykański pył to śmierć dla obiektywów. A jechać muszę już, bo inaczej zabiję - jak nie w robocie, to jeszcze teraz, w domu dopadają mnie mailami, mimo, że za oknem deszcz i głucha noc.
*
Trochę dziwnie pakuje się cienkie podkoszulki, sandały i krótkie portki, gdy leje i najstosowniejszym ubraniem jest polar, a pierwszy nocleg gdzieś pod Karlsruhe - już samo brzmienie jest mało urlopowe.
*
Dobry owczy fryzjer potrafi ogolić taką w 30 sekund - to świeże wiadomości z wsiowego pokazu rolniczego, którego zwiedzanie było kolejną częścią obchodów urodzin Mniejszej. Już wyrosła z awantur o to, że to niesprawiedliwe, że Większa ma urodziny wcześniej i teraz celebruje z lubością, a Większa patrzy się na nią z taką samą pobłażliwością, jak kot Bonifacy na Filemona.

sobota, 21 czerwca 2014

Marcin, zdradziła Cie żona, to ciesz się, że Ciebie, a nie ojczyznę...

Powyższy cytat, przy którym uśmiałam się serdecznie, dotyczący plotek o nadmiernie elokwentnym spikerze radiowym oraz szansonistce dwojga imion doskonale określa mój stan ducha - nawet takie durnoty sobie przejrzałam. Od tygodnia jestem wolna, skończyła się szkoła i przez miesiąc nie będę nic czytać, oglądać, ani pisać o pokręconych umysłach. Ani słuchać wieści z chlewu, ostatnio wyjątkowo gównianych i nawet nie o treść mi chodzi, ale formę - murarze na pobliskiej budowie używają mniej plugawego języka. Ani przy śniadaniu słuchać płynących z radia reklam o żylakach odbytu i refluksie żołądkowym. Wyjeżdżam :)


Będę się smażyć w czterdziestostopniowych upałach i robić kiczowate fotki, jak ta pstryknięta ostatniego dnia gdzieś pod Salonikami, brodzić w chmurach na skale Gibraltaru, podziwiać mauretańskie budowle i porządne megality, a wieczorami smarować poparzoną skórę i żłopać miejscowe wino. Już prawie tam jestem, a moje myśli na pewno :)

czwartek, 12 czerwca 2014

Jest jakaś zależność między nadmierną pedantycznością a sztywnością i pewnym rodzajem ograniczenia umysłowego, ale jeżeli ktoś został wychowany przez ojca, którego ulubionym przymiotnikiem było słowo "schludny", to może potem tak ma. No nie wiem, ale wkurzyła mnie - wniosek na przyszłość: nie zadawać się niepotrzebnie. U mnie w domu nie używało się takiego słowa.

Mam się uczyć, ale jestem zwolniona z dwóch części z piątkami i mi motywacja spadła, bo nawet oblanie trzeciej w niczym mi nie zagrozi. Dodatkowo mam trudne warunki, bo a to wściekli kosiarze ujarzmiają trawniki, a to trzy podwórza dalej facet rżnie deski, aż wióry lecą, a to pieseczek drze ryja, a czasem wszyscy naraz i hałas jest nieziemski.

 Przewodniki położyłam na razie w niewidocznym miejscu, żeby nie pchały się w ręce, ale i tak myślami już jestem bardziej hen niż tu w papierzyskach. Dziewczyny się odezwały z rozmaitymi radami i jak dobrze pójdzie, to spotkamy się z pięknym motylem Antonią, która w czasie alarmu pożarowego zastanawiała się, czy woli spłonąć, czy jednak wyjść na zewnątrz bez makijażu, oraz pragmatyczną Aną. Od Morza Śródziemnego po Zatokę Biskajską, każdy by się jarał, zwłaszcza po takim roku jak ten.

poniedziałek, 9 czerwca 2014

kto rano wstaje

Nie ja sobie nastawiłam budzik na 5 rano, ale już później nie usnęłam, obejrzałam sobie za to zamglony świt w żurawiach.


Potem nastąpił niezwykle owocny dzień, choć o jednym z owoców wolałabym nie pamiętać i mam nadzieję, że za jakiś czas zapomnę, co miałam na myśli pisząc to.
Przed dziesiątą byłam już po egzaminie, a ze ostatnio natrafiłam na interesujące informacje o Jamesie to dobrze mi poszło. Przed chwilą też dowiedziałam się o zwolnieniu z kolejnego w uznaniu zasług i tym oto sposobem zbieram piątki za dokonania, które przychodzą mi bez trudu. Kłopoty się zaczynają tam, gdzie potrzebny jest wysiłek, bo przede mną tydzień zakuwania na pamięć, a tego nienawidzę, lubię, gdy rzeczy mają ze sobą jakiś logiczny związek.

W ubiegłym tygodniu brałam też udział w obchodach rocznicy i nawet jakoś tak normalnie było, bez pychy i górnolotnych przemówień. Kombatanci tak od pięćdziesiątki w górę wspominali raczej bez patosu i jak jeden mąż cieszyli się z tego, co mamy, zwłaszcza w obliczu tego, co dzieje się na Ukrainie. Ja też się cieszę i doceniam.

czwartek, 29 maja 2014

deklaracja głupoty

I kto się teraz odważnie przyzna, że kpił sobie z Prusa Bolesława, gdy ten, ponad sto trzydzieści lat temu, w celach leczniczych, wsadził dziewczę do pieca na trzy zdrowaśki?
W świetle wczorajszych doniesień prasowych "Antek" może się okazać literaturą fachową, a już za moment "Dzieła Zebrane" Oskara Kolberga w twardej lub miękkiej okładce będzie można kupić w każdym kiosku. Lektura to nie tylko pożyteczna, ale i przyjemna, bo są tam elementy komiczne, ale częściej mrożące krew w żyłach. Wczoraj tak samo mi włosy stanęły dęba na głowie, jak wtedy, gdy czytałam, jak sobie polski lud radził z trudnymi porodami i innymi felerami cielesnymi.
Muszę poszukać swojej  pracy o babskich sprawach, to będę udzielała porad za osełkę masła, bądź tuzin jaj.

wtorek, 20 maja 2014

Zaraz zakwitną akacje.

Zrobiłam sobie przerwę, pierwszy raz od dawna zrobiłam w końcu coś sensownego. Podlałam pomidory, wyplewiłam sałatę, zjadłam truskawkę ciepłą od słońca, a w rumianku znalazłam nożyce, które pewnie mama zostawiła tam ostatnio. Nasłuchałam się śpiewu ptaków, wytrzepałam błoto z kaloszy i przez jedno popołudnie byłam w innym świecie.

Nie chce mi się już myśleć o pracy, mam chwilowo dość. Kilka dni temu kupiłam bilety do Alhambry i wakacje stały się choć trochę bardziej rzeczywiste, bo do tej pory nie miałam nawet czasu na myślenie, planowanie i cieszenie się. D. już od jakiegoś czasu pochłania hiszpańskie zwroty, bo w Barcelonie było dość średnio z angielskim. Szybko, bo w ubiegłym roku greki uczyliśmy się dopiero w samochodzie, co i tak okazało się tylko miłym ozdobnikiem, bo nawet dziewczyna sprzedająca pomarańcze gdzieś w głuszy Argolidy znała angielskie liczebniki. Chcę, żeby to było już. Na lato mam plan, a teraz męczy mnie już ten chaos i kilka rzeczy robionych na raz.
Niech już przynajmniej zakwitną te akacje.

czwartek, 15 maja 2014

Przezorna jak Noe

Wiadomo, że jak są Trzej Ogrodnicy i Zimna Zośka, to pogoda bywa parszywa, ale teraz straszyli powodzią już od poniedziałku. U mnie, jak zwykle w takich razach, świeciło słońce. Aż do dziś. Z rana lunęło i nie przestaje, a że w mojej lodówce było tylko pół kalafiora, mleko i musztarda, to postanowiłam się zaopatrzyć na wypadek klęski. Na szczęście, po ubiegłorocznych letnich wakacjach na południu Anglii mam porządne nieprzemakalne buty i takąż kurtkę, więc odziałam się szczelnie. Samochód jest dość wysoki, więc łatwo go rozpoznałam na parkingu po wystającej antenie. Po drodze mijałam listonosza w płetwach i czapce uszance. Jak już wylałam wodę z butów i auta, oraz powyganiałam z foteli kijanki mogłam ruszyć do sklepu, w którym parking jest pod samymi kasami. Kupiłam nawet słodkie rogale i hermetycznie zapakowaną wędlinę. Wiem, zgniją mi od tego kiszki, a na składkowych wakacjach w lipcu policzą mi koszty przejazdu za półtorej osoby, ale potop to nie jest przecież pora na jakieś diety.
Jest prawie tak:
Tylko, że gdy nad Tiszą nagle się skończył asfalt, to przynajmniej był prom. Może i mikry, może i musieliśmy czasowo pozbawić N. podstawowych swobód obywatelskich, by w ogóle na niego wlazła, ale był, a tu ani pół kajaka. Trzeba mi było kupić te wodery w Lidrze, jak leżały.

czwartek, 1 maja 2014

moje paszporty

Paszporty, bo dziś okrągła rocznica przystąpienia do UE, co dla mnie wiąże się głównie z ułatwieniami w podróżowaniu. Nawet z przejażdżki rowerowej po okolicy wracam z tyłkiem mniej obolałym niż dawniej, bo dzięki unijnym programom nasze wsiowe drogi są w coraz lepszym stanie.

Ten po prawej jest najstarszy z trójki, ale to nr 2. Nr 1 miał pieczątkę uprawniającą mnie do odwiedzenia tylko kilku bratnich krajów i dzięki niemu zobaczyłam Berlin Wschodni z przyległościami. Mieszkałam wtedy w pałacu we wsi o ślicznej nazwie Großkreuz. 
Drugi, ostemplowany do ostatniego skrawka wolnego miejsca zawiera już pieczęć zezwalającą na podróże po całym świecie oraz wizy brytyjską i niemiecką. Tym razem miejsce stacjonowania w samym sercu Bawarii nosiło złowrogą nazwę Wolfersdorf, zaś angielskie miasteczka i wsie miały nazwy miękkie i  łagodne. 
Środkowy zawiera pamiątkową pieczątkę wbitą dziesięć lat temu na granicy polsko-słowackiej, który to stempel niemal wydarliśmy celnikowi z gardła, bo w ciągu jednej nocy stracił całe zainteresowanie legalnością przekraczania granicy przez tabuny turystów szwendających pomiędzy polską Szczawnicą, a słowacką Lesnicą. 
Najnowszy nie ma jeszcze dwóch lat, a w środku tylko dwa stempelki z Serbii, choć w tym czasie spędziłam w sumie sześć tygodni w podróżach po sześciu europejskich krajach.
Najczęściej w ogóle nie potrzebuję paszportu ani gotówki w kilku walutach, bo wystarczają dwa kawałki plastiku: dowód osobisty i karta bankowa. To dla mnie najbardziej bezpośrednio odczuwalny efekt zmian.

piątek, 25 kwietnia 2014

bohaterstwo

Śniło mi się, że mijam drzwi jasno oświetlonego, ciepłego, pełnego nowego towaru sklepu odzieżowego i wchodzę do biblioteki. No i zaraz mnie pokarało, bo musiałam wypełnić jakąś idiotyczna ankietę.
To jeśli chodzi o wróżebną siłę snów, bo mam tu wydarzenia z ostatniego tygodnia. Wczoraj zastanawiałam się nad dotarciem do książek, brałam pod uwagę bibliotekę uniwersytecką, ale najpierw karta absolwenta, klasztorną, ale ona wciąż mnie odrzuca i bardzo możliwe, że w końcu wybiorę bibliotekę zamorską, bo tam będzie najpewniej, tylko muszę wysłać E. na przeszpiegi w sprawie dostępu dla ludzi z ulicy. A ankieta mnie dopadła na lotnisku. Facet zbierał dane do pracy magisterskiej, no to chcieliśmy pomóc, bo każdy czasem  potrzebuje pomocy. Luuudzie! Tak debilnie skonstruowanych zdań nie widziałam już dawno i to ma być magister? Magister, który nie opanował mowy ojczystej. W chwili rozpaczy rzuciłam długopisem aż S. go przejął, jak i całą ankietę i tłumacząc jak dziecku, skończył wypełnianie i powiedział, że nie, nie mam myśleć. No, to jeśli chodzi o wróżki, cyganki, tarot i szklane kule.

A to znalazłam ostatnio i już dwa razy obejrzałam/wysłuchałam. Równie ważne jak muzyka są opowiastki Stinga, tam jest cała historia, a on sam jest zabawnym gadułą.


I jeszcze szkocka piosenka miłosna, która się snuje za mną od nie wiem ilu lat. Jak to pięknie ujął jeden z komentujących: I need to go to bed but my ADHD keeps screaming the chorus of this song at me and basically there is no sleep until it stops:)

 
Film  "Benny and Joon"

czwartek, 24 kwietnia 2014

grzmi też (gżmi terz/ tesz?)

Jak to dobrze (lub dobże w wersji K.), że nie umyłam okien, bo od kilku dni, raz po raz przelatują deszcze niespokojne malując przy tym wzorki na szybach. A po każdym takim deszczu zieleń atakuje z coraz większą zaciekłością, jak w Kongo w porze deszczowej. I dobże!

niedziela, 20 kwietnia 2014

po świętach

W związku z nieśpieszną pracą urzędników Jej Królewskiej Mości oraz ogólną flegmą panującą w Zjednoczonym Królestwie, święta w tym sezonie, zarówno jedne, jak i drugie, obchodziliśmy hurtem i to na grubo przed tymi drugimi. Były więc gwiazdkowe prezenty, które w kwietniu ucieszyły nie mniej niż cieszyłyby w grudniu, był barszcz z uszkami i czekoladowe zające, tudzież drób.
Większa, jak zwykle, z wyjątkiem sytuacji ekstremalnych, przyjmuje rzeczywistość ze stoickim spokojem i jest tak cudna, mądra i ułożona, że aż dziw, skąd się w tej rodzinie wzięła. Obstawiamy z mamą, że jest taka po dziadku W., bo żadna z nas go nie znała. Babia W., choć w restauracji ze sznyclami i frytkami jadała nożem i widelcem, nie mogła być dawczynią tych genów.
Mniejsza coraz wyraźniej przejawia ten sam rodzaj humoru, co Większa i lepiej nic przy nich nie mieć w ustach, bo walą znienacka i bez cienia uśmiechu na twarzach, można się opluć. O ile Większa mówi dość poprawnie, to Mniejsza uprawia językowy freestyle: w brzuchu się rambluje, a zęby się woblowają. Dwa się wywoblowały do tego stopnia, że musiałam odwalić robotę za wróżkę-zębuszkę. "Pulowaj, ale bardzo hard"- rzuca na przykład, ale trzeba przyznać, że przy dziadkach bardzo się stara i mówi tylko po polsku. Całkiem dobrze też czyta, choć nikt jej tego nie uczył. Cały czas się zapiera, że nie będzie kolejnym pokoleniem w zawodzie, ale Większa też tak mówiła w dziecięctwie, a teraz tylko rozważa,jaką wybrać specjalizację. Na studiach, już od początku, uczą ich poloru i ogłady. Po tym, jak grupa chłopców nie przepuściła staruszka z laską, który, na ich nieszczęście okazał się być dziekanem, cały rok dostał pisemne upomnienie, jako że takie zachowanie jest highly unprofessional i nie licuje z zawodem.

Teraz powoli dojrzewam do pisania i rozglądam się za nowym kompaktem, bo mój canon jest jednak trochę nieporęczny, a lato i wyjazdy blisko i nie wiadomo gdzie będzie potrzebny mały szpiegowski aparacik. Zdjęcie "Ostatniej wieczerzy" robione zza pazuchy jest wciąż moim ulubionym. 

piątek, 18 kwietnia 2014

misc.

Robię porządki w papierach wygenerowane minionymi właśnie świętami i się natykam na to i owo:
News report: A woman was found face down in a bowl of corn flakes. Police are searching for a cereal killer.
Jest też a good script for your videos autorstwa Mniejszej. Scene: Park near little pond, lots of trees & lemonade stand.

sobota, 12 kwietnia 2014

Strangers on a Train

Nawet najlepsza książka czytana z obowiązku ciąży jak kula u nogi. Jeezu, szkoła to faktycznie może w człowieku zabić wszystkie chęci i entuzjazm. Chociaż w podstawówce i liceum czytałam wszystkie lektury (z wyjątkiem Sienkiewicza) i mi się podobało, no ale wtedy to ja czytałam wszystko, absolutnie wszystko.
Higsmith wydała to w 1950, 64 lata temu, a czyta się świetnie, za to film Hitchcocka starawy.

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

riserczerka Kalicińska

Jakiś czas temu słyszałam rozmowę z ową Kalicińską, dawniej nauczycielką biologii, a obecnie pisarką (a jeszcze w 1950 Chandler pisał, że zła beletrystyka nie jest wydawana, w przeciwieństwie do podłych kryminałów). Mówiąc o swojej karierze zawodowej przyznała, że była riserczerką oraz kopirajterką - tak, obecnie ta kobieta zajmuje się literaturą, operuje językiem, polskim, ojczystym. Gdy zaczęła opowiadać o kołczach i że 'myśli sobie' (chwała bogu, że tylko sobie), to pomyślałam, że mniejszą krzywdę zrobiłaby ludzkości, gdyby jednak poprzestała na omawianiu życia społecznego w koloniach mrówek.

niedziela, 6 kwietnia 2014

Z drogi

I oto nastał ten dzień, gdy rozpoczęłam karierę modelki i zrobiono mi portret. Z żywym policjantem przy 74 km wymieniliśmy się fragmentami życiorysu i dostałam stówkę, a z maszyną o czym by tu? Kasa to jeszcze pół biedy, na mleko i suchy chleb zawsze wystarczy, ale punkty mi się gwałtownie kończą, a nie wiem, czy zdałabym ponownie egzamin.
LTM to największa swołocz na drodze, od zawsze, już nawet w lokalnych mediach o tym piszą. Musi był jakiś agresywny, a płodny właściciel w majątku. Dawniej to szło towarzystwo do powstania i mogło rozładować energię. Teraz nawet ziemniaki maszyna wykopuje, że o żniwach nie wspomnę, to i chłopaki szukają innych wrażeń. Jak widzę takiego idiotę to nie mam nic przeciwko, żeby wylądował w rowie. Dla ukojenia nerw.

W szkole zgodnie uznaliśmy, że zaczynamy się nudzić i większość zajęć to strata czasu, nawet u naszej Zosi. Wprawdzie podskakiwałam nerwowo na krzesełku przy bajce o czerwonym kapturku, no i dialogi mają fajne, ale żeby to nam jakoś poszerzało horyzonty, to niekoniecznie. Z. we wszystkim potrafi znaleźć dziesiąte dno, ale tym razem mnie to nie przekonuje. Za to esej Chandlera bardzo udany, w zabawny i interesujący sposób pastwi się nad złą literaturą.
Każdy z nas znajduje coś dla siebie i poprawia deficyty tu i ówdzie, generalnie jednak mamy poczucie niesmaku i zażenowania. Ten uniwersytet, choć starawy, znany, a w niektórych kręgach nawet szanowany, nie ma najlepszej marki i robi wszystko, żeby było jeszcze gorzej. Taki skansen z przybudówką z blachy falistej.

środa, 26 marca 2014

Cocktail für eine Leiche

zamiast po prostu Rope. Niemcy też są nieźli w tłumaczeniach tytułów, prawie jak nasi fachowcy. Dobrze, że znalazłam przynajmniej po ichniemu, bo film z 1948 roku i dotąd trafiały mi się tylko fragmenty. Na wszystko nakładają dubbing, ale za to bardzo dokładnie wtedy wymawiają, więc przynajmniej ta zaleta. Strangers... po polsku za grosze, wydanie z 1978 i już na 10 stronie okazało się, że kolejna ma numer 23. Wszystkie cztery dziury załatałam tekstem oryginalnym ściągniętym z internetu.
Nie wyobrażam sobie napisania tej pracy bez internetu. Wprawdzie jako absolwentka mam pełny dostęp do biblioteki uniwersyteckiej, ale żeby zacząć korzystać, muszę sobie najpierw wyrobić kartę absolwenta. Nie w bibliotece, nie, gdzieś na S..ego.
- Czy wie pani w jakich godzinach tam pracują?
- Od poniedziałku do piątku, do piętnastej.
Genialnie pomyślane.
Mam oczywiście także bibliotekę aktualnego uniwersytetu, ale zbyt dobrze ją jeszcze pamiętam z poprzednich studiów i wciąż mam drgawki. Umberto Eco detalicznie ją opisał w jednym z felietonów w Zapiskach na pudełku od zapałek, łącznie z plamą na krawacie bibliotekarza. Toczka w toczkę, jakby tam był i korzystał. Książka zrobiła furorę w akademiku, do tego stopnia, że już  nie wróciła, a sam felieton służył jako memento, żeby broń boże tam nie iść. Po latach nic się nie zmieniło, Miss M. też nie poleca i kieruje do konkurencji, czyli muszę jednak tę kartę absolwenta.

Usechł mi kaktus, to jeśli chodzi o mój czas wolny w tym roku. Zarząd z ulgą przyjął moje błaganie o ograniczenie obowiązków i się ochoczo przychylił. Nie zyskam na tym wiele czasu, ale spokojność myśli i owszem. A zdawało mi się, że mam tyle wolnego czasu, no to go sobie zagospodarowałam, bardzo dokładnie. Ciekawe, czy da się w niego wstawić kliny z szerokiej gumy po bokach, jak do za ciasnych spodni.

wtorek, 18 marca 2014

polityka POLITYKI

Politykę czytało się u nas w domu od zawsze, nawiasem mówiąc, ta czarno-biała bardziej mi odpowiadała, bo światło się nie odbijało od glansowanego papieru. Ale prawda czasu prawda ekranu i w końcu się wszyscy przyzwyczaili do blasku stron. W noworocznym prezencie zamówiłam rodzicom roczną prenumeratę tygodnika przekonana, że sprawię im tym radość, bo nie będą musieli co tygodnia o tym pamiętać, gazeta sama przyjdzie do domu za pomocą Poczty Polskiej, a i pieniądz zostanie w kieszeni. Ale się przeliczyłam, bo owszem, wszystkie numery doszły, ale, bagatela, z co najmniej tygodniowym poślizgiem. W rezultacie było tak, że w kioskach leżały już świeżutkie wydania, a rodzice nie mieli jeszcze poprzedniego. Mama przyjmowała ten stan rzeczy ze stoickim spokojem, ale ojciec był bliski furii, a zwłaszcza w pobliżu kioskowych witryn.
Powszechnie wiadomo, że sprzedaż czasopism spada na pysk, więc było dla mnie jasne, że o takich, którzy płacą za cały rok z góry, wydawnictwo zadba, nie żeby zaraz śmigłowcem prosto z drukarni, ale przynajmniej równocześnie z kioskami. Żadne takie!
Dzwonię, odbiera miły pan, a ja wyłuszczam sprawę grzecznie i spokojnie. Ani nie byłam awanturniczo usposobiona, ani nastawiona na jakieś szaleńcze zmiany, ale skoro gruba książka, zapakowana w grubą kopertę bąbelkową potrafi dotrzeć z jednego krańca Polski na drugi w dwa, czasami trzy dni, właśnie dzięki poczcie i to w zwykłym liście, to dlaczego gazeta  na pokonanie trasy o połowę krótszej potrzebuje ponad tygodnia? Robi tournee po wszystkich województwach?
-A to już zmieniam dostawcę na Pocztę Polską. - mówi pan.
Jakie zmieniam?! Przecież na ich stronie stoi, jak byk, że właśnie Poczta Polska dostarcza prosto na wycieraczkę! O naiwny kliencie, nieprawdą jest jakoby. Otóż w rzeczywistości nowym klientom dostarcza InPost! Jak dostarcza, opisałam powyżej i tej firmy już nawet patykiem nie tknę, ale że Polityka tak oszukuje to nie mieści mi się w głowie. Oszczędzają na opłatach pocztowych, a kiedy przesyłka dotrze, to już mają w dupie. Oficjalnie twierdzą, że towar przywozi narodowy dostawca, a korzystają z jakiejś tańszej i niewiarygodnej firemki.
Na razie uzyskałam zmianę dostawcy i trzy kolejne numery wysłane priorytetem, pan zaproponował to sam z siebie, bez jakiejkolwiek mojej sugestii, co tylko oznacza, że wydawnictwo ma świadomość dokonywanego oszustwa. Nie mogłam żądać niczego więcej, bo mi po prostu mowę odebrało, ale już odzyskałam głos i nie było to moje ostatnie słowo.

niedziela, 9 marca 2014

obciąć rączki i nóżki

Mieliśmy napisać. Niedużo, kawałek tylko. Ilość w ogóle niewartą wspominania. Tylko, że żeby napisać choć jedno zdanie trzeba już mieć przeczytany niemały stosik i wyoglądane godziny. Mój pierwszy stosik i godziny już za mną, więc napisałam, częściowo w robocie, bo w wolnej chwili przyszła wena. Cyzelowałam każdą sylabę, wertowałam słowniki w poszukiwaniu kolejnych synonimów, przyglądałam się każdej kropce i przecinkowi, robiłam poprawki na gotowym wydruku, by w końcu, pełna niesmaku związanego z podłą jakością, zjawić się na miejscu akcji z efektem moich wielodniowych mąk twórczych.
Normalnie to mistrz bierze, czyta i komentuje, ale Miss M. jest nieszablonowa i powinniśmy się już przyzwyczaić, więc nie wzięła i nie czytała, tylko rozpętała dyskusję o napotkanych trudnościach, o zmaganiach z pustą kartką, o terrorze pierwszego zdania i konieczności zapisywania każdej myśli, bo każda w jakimś momencie się przydaje, a przede wszystkim o znalezieniu przyjemności w pisaniu. To ostatnie jest akurat łatwe bo pracując z nią trudno nie czerpać z tego przyjemności. Lubimy ją za życzliwość, akceptację, łapczywą ciekawość z jaką wysłuchuje każdego pomysłu, za te tony książek, za branie pod uwagę, za bezkresną wiedzę, przenikliwość analizy, za sposób myślenia. Pociąga mnie jej mózg i gdyby była facetem już bym się w niej kochała.
Było też o koniecznych amputacjach, ale udałam, że tego nie słyszę, no bo jak to? Wyrzucić jakieś wychuchane zdanie? Myśl spisaną pośpiesznie na odwrocie paragonu gdzieś pomiędzy myciem głowy, a pastowaniem butów? Cytat wyłowiony spod barytonu lektora? Żame! Każdą wymyśloną literę gdzieś wsadzę, a nie porzucę na zmarnowanie.

wtorek, 4 marca 2014

I hope the Russians love their children too.

Słucham. Słucham, żeby już nie oglądać wiadomości, nie myśleć i nie bać się.
Właśnie mijają dwa tygodnie, od kiedy dostałam zieloną kwitancję z nakazem siedzenia w domu i nierozprzestrzeniania zarazy, miałam więc wieści z pierwszej ręki. I emocje też natychmiast: przerażenie, gdy ginęli ludzie i ulgę, gdy następnego dnia Ukraińcy zaczęli się wreszcie dogadywać. Ale dopiero wczoraj naprawdę się wystraszyłam i zaczęłam myśleć o przebukowywaniu biletów rodziców na już.
Dziś to wygląda już trochę inaczej. W CNN bardziej sprawozdają z natury, u nas więcej mądrych ekspertów, w niemieckich trafiłam na popołudniowe seriale i dalej nie czekałam, w rosyjskiej złapałam końcówkę wieczornych wiadomości: mówili o planach ograniczania zanieczyszczenia powietrza w Moskwie i międzynarodowych zawodach w strzelaniu.
Dlatego słucham, ruszam nóżką, śpiewam i zazdroszczę tym z pierwszego rzędu. I tylko jakoś tak w dwudziestej piątej minucie zacisnęło mi się gardło, bo to znowu takie strasznie aktualne.

niedziela, 2 marca 2014

coś jest


Ostatni czas to zdecydowanie okres odkrywania niezbadanych dotąd lądów. No ale przecież jest wiosna i trzeba w sobie pielęgnować jakieś zauroczenie, jakie by się nie trafiło. W końcu nigdy nie wiadomo co nadejdzie, emocje to szaleńczo tajemnicze sprawy.  MatterhornOstatnia miłość pana Morgana pokazują szeroki wybór i cieszę się, że obejrzałam oba filmy w krótkim czasie. Oba, oprócz historii niosą jeszcze spokój.

sobota, 1 marca 2014

miałam pisać

Cały dzień snułam się po domu robiąc różne rzeczy i porządkując myśli. Pisanie to głównie myślenie, sama fizyczna czynność zapisywania mało ma już wspólnego z tworzeniem tekstu, jest to właściwie odtwarzanie tego, co przez jakiś czas gromadzi się w głowie. W czasie sprzątania, oglądania wiadomości, wieszania prania, w wannie, gdy woda znienacka chłodzi zamiast grzać. Zbierałam od tygodnia i gdy w końcu usiadłam przy komputerze zza okna dobiegła pieśń. Zawadiacka, bezczelna i głośna, a jednocześnie uwodzicielska i dająca gwarancję, że z nim będzie bezpiecznie i wesoło. Gdybym była pierzastą samiczką to chciałabym mieć jajka właśnie z nim. Potem upadł pierwszy wiosenny deszcz, nagły, krótki, spokojny i gęsty.
To nie są warunki do pisania o mrocznych sprawkach ludzi. Jeśli się jest poetą, to można najwyżej napisać wiersz. Raczej zabawny.

środa, 26 lutego 2014

W gruncie rzeczy jest chyba dobrze.
Młody dostał ochrzan, ale nie wiem, czy trafiło do właściwych obszarów mózgu, bo trutka sączona przez lata zrobiła mu tam gnój i w każdej rozmowie dochodzi się do ściany. Jest kompletnie nieelastyczny, mam wrażenie. Chyba szkoda prądu.
W szkole mam plan i to mnie dość dziwi, bo po raz pierwszy w życiu zaplanowałam jakąś pracę od a do zet. Jest to dla mnie zupełnie nowa rzecz, że od początku istnieje szkielet, wokół którego mogę budować. Do tej pory planowałam tylko hulanki, podróże i zwiedzanie, cała reszta zaś odbywała się mimochodem. Aż sama jestem ciekawa, czy to się tak da i czy doprowadzę to do końca w nienaruszonej z grubsza formie. Minęło dopiero kilka miesięcy zajęć, a coraz częściej łapiemy się na tym, jak bardzo zmieniła się nasza percepcja wszystkiego, co czytamy i oglądamy, a jest tego bardzo dużo. Miss M. wywiera niezwykły wpływ, cieszę się, że do niej trafiłam.
Większa wiadomo, idealnie wpasowana w okoliczności, okrzepła i sunie do przodu. Mniejsza tworzy z coraz większym rozmachem i już powoli wszyscy się gubią w rachunkach. Nieustannie trwa produkcja kosmetyków na bazie produktów podciągniętych z kosmetyczki matki, a żeby bomby kąpielowe były absolutnie kształtne, została zakupiona nawet specjalna foremka. Papier czerpany, miska, lip balm container i coś, co powstawało wczoraj, to ostatnie produkcje, ale wciąż się waha czy w przyszłości robić karierę jako  inventor czy może actress.
W hucie ok. 20% załogi złożonej zarazą i wszyscy mnie wytykają palcami, bo ja padłam pierwsza, czyli, że przywlokłam na zakład i zaraziłam, ale też i z podziwem trochę patrzą, że przetrwałam i jako ten Feniks z łoża boleści.
Jutro tłusty czwartek, już się cieszę i pożrę ile się da, nigdy potem pączki tak nie smakują. Będę jeszcze grubsza i zadowolona.