czwartek, 29 maja 2014

deklaracja głupoty

I kto się teraz odważnie przyzna, że kpił sobie z Prusa Bolesława, gdy ten, ponad sto trzydzieści lat temu, w celach leczniczych, wsadził dziewczę do pieca na trzy zdrowaśki?
W świetle wczorajszych doniesień prasowych "Antek" może się okazać literaturą fachową, a już za moment "Dzieła Zebrane" Oskara Kolberga w twardej lub miękkiej okładce będzie można kupić w każdym kiosku. Lektura to nie tylko pożyteczna, ale i przyjemna, bo są tam elementy komiczne, ale częściej mrożące krew w żyłach. Wczoraj tak samo mi włosy stanęły dęba na głowie, jak wtedy, gdy czytałam, jak sobie polski lud radził z trudnymi porodami i innymi felerami cielesnymi.
Muszę poszukać swojej  pracy o babskich sprawach, to będę udzielała porad za osełkę masła, bądź tuzin jaj.

wtorek, 20 maja 2014

Zaraz zakwitną akacje.

Zrobiłam sobie przerwę, pierwszy raz od dawna zrobiłam w końcu coś sensownego. Podlałam pomidory, wyplewiłam sałatę, zjadłam truskawkę ciepłą od słońca, a w rumianku znalazłam nożyce, które pewnie mama zostawiła tam ostatnio. Nasłuchałam się śpiewu ptaków, wytrzepałam błoto z kaloszy i przez jedno popołudnie byłam w innym świecie.

Nie chce mi się już myśleć o pracy, mam chwilowo dość. Kilka dni temu kupiłam bilety do Alhambry i wakacje stały się choć trochę bardziej rzeczywiste, bo do tej pory nie miałam nawet czasu na myślenie, planowanie i cieszenie się. D. już od jakiegoś czasu pochłania hiszpańskie zwroty, bo w Barcelonie było dość średnio z angielskim. Szybko, bo w ubiegłym roku greki uczyliśmy się dopiero w samochodzie, co i tak okazało się tylko miłym ozdobnikiem, bo nawet dziewczyna sprzedająca pomarańcze gdzieś w głuszy Argolidy znała angielskie liczebniki. Chcę, żeby to było już. Na lato mam plan, a teraz męczy mnie już ten chaos i kilka rzeczy robionych na raz.
Niech już przynajmniej zakwitną te akacje.

czwartek, 15 maja 2014

Przezorna jak Noe

Wiadomo, że jak są Trzej Ogrodnicy i Zimna Zośka, to pogoda bywa parszywa, ale teraz straszyli powodzią już od poniedziałku. U mnie, jak zwykle w takich razach, świeciło słońce. Aż do dziś. Z rana lunęło i nie przestaje, a że w mojej lodówce było tylko pół kalafiora, mleko i musztarda, to postanowiłam się zaopatrzyć na wypadek klęski. Na szczęście, po ubiegłorocznych letnich wakacjach na południu Anglii mam porządne nieprzemakalne buty i takąż kurtkę, więc odziałam się szczelnie. Samochód jest dość wysoki, więc łatwo go rozpoznałam na parkingu po wystającej antenie. Po drodze mijałam listonosza w płetwach i czapce uszance. Jak już wylałam wodę z butów i auta, oraz powyganiałam z foteli kijanki mogłam ruszyć do sklepu, w którym parking jest pod samymi kasami. Kupiłam nawet słodkie rogale i hermetycznie zapakowaną wędlinę. Wiem, zgniją mi od tego kiszki, a na składkowych wakacjach w lipcu policzą mi koszty przejazdu za półtorej osoby, ale potop to nie jest przecież pora na jakieś diety.
Jest prawie tak:
Tylko, że gdy nad Tiszą nagle się skończył asfalt, to przynajmniej był prom. Może i mikry, może i musieliśmy czasowo pozbawić N. podstawowych swobód obywatelskich, by w ogóle na niego wlazła, ale był, a tu ani pół kajaka. Trzeba mi było kupić te wodery w Lidrze, jak leżały.

czwartek, 1 maja 2014

moje paszporty

Paszporty, bo dziś okrągła rocznica przystąpienia do UE, co dla mnie wiąże się głównie z ułatwieniami w podróżowaniu. Nawet z przejażdżki rowerowej po okolicy wracam z tyłkiem mniej obolałym niż dawniej, bo dzięki unijnym programom nasze wsiowe drogi są w coraz lepszym stanie.

Ten po prawej jest najstarszy z trójki, ale to nr 2. Nr 1 miał pieczątkę uprawniającą mnie do odwiedzenia tylko kilku bratnich krajów i dzięki niemu zobaczyłam Berlin Wschodni z przyległościami. Mieszkałam wtedy w pałacu we wsi o ślicznej nazwie Großkreuz. 
Drugi, ostemplowany do ostatniego skrawka wolnego miejsca zawiera już pieczęć zezwalającą na podróże po całym świecie oraz wizy brytyjską i niemiecką. Tym razem miejsce stacjonowania w samym sercu Bawarii nosiło złowrogą nazwę Wolfersdorf, zaś angielskie miasteczka i wsie miały nazwy miękkie i  łagodne. 
Środkowy zawiera pamiątkową pieczątkę wbitą dziesięć lat temu na granicy polsko-słowackiej, który to stempel niemal wydarliśmy celnikowi z gardła, bo w ciągu jednej nocy stracił całe zainteresowanie legalnością przekraczania granicy przez tabuny turystów szwendających pomiędzy polską Szczawnicą, a słowacką Lesnicą. 
Najnowszy nie ma jeszcze dwóch lat, a w środku tylko dwa stempelki z Serbii, choć w tym czasie spędziłam w sumie sześć tygodni w podróżach po sześciu europejskich krajach.
Najczęściej w ogóle nie potrzebuję paszportu ani gotówki w kilku walutach, bo wystarczają dwa kawałki plastiku: dowód osobisty i karta bankowa. To dla mnie najbardziej bezpośrednio odczuwalny efekt zmian.