piątek, 19 września 2014

łańcuszek szczęścia

Co za czasy! Dawniej łańcuszki przychodziły pocztą w niebieskich kopertach i należało natentychmiast przesłać je dalej pod groźbą nagłej, a niespodziewanej śmierci, albo przynajmniej ciężkiej choroby. A teraz tak sobie niedbale ludzie pykają w klawisze i już masz zadanie do wykonania.
Na fejsbuku chodzi teraz taki książkowy, co to trzeba wpisać 10 tytułów, które wstrząsnęły światem. Moim osobistym. Padło i na mnie i uświadomiłam sobie, że decydujący wpływ literatury na moje życie zakończył się dość dawno. Książki wciąż wywołują emocje, ale nie przestawiają zwrotnic. Za to w dzieciństwie to i owszem.
Najpierw były bajki Brzechwy czytane tyle razy, że do tej pory cała najbliższa rodzina cytuje bez wysiłku obszerne fragmenty. Czytały głównie mama i ciocia. Tato bywał bardzo pożyteczny, ale nie przy czytaniu, bo ani nie mówił głosami, ani nie potrafił się szczerze zdziwić po raz pięćsetny, gdy straszny Barmaliej wsadzał dzieci do kotła. Barmaliej te dzieci wsadzał po rosyjsku, a że nie była to jedyna rosyjska bajka na stanie, to obie lektorki musiały nie tylko czytać, ale i błyskawicznie tłumaczyć na polski w celu uniknięcia awantury. Zaczytany do imentu Brzechwa (bo kolejne pokolenie też dostąpiło) leży bezpiecznie u mamy na półce.
Kolejne to były encyklopedie. Cztery tomy Encyklopedii Powszechnej PWN, które tato kolejno przynosił do domu co kilka miesięcy, bo tak były wydawane. W czasach jednego programu w telewizorze encyklopedia była po prostu oknem na świat i ja ją zwyczajnie czytałam, a że była tam też masa ilustracji, tym większa atrakcja. I już wtedy najdłużej i najdokładniej studiowałam reprodukcje malarstwa, rzeźbę i architekturę, natomiast tablice z ptaszkami i roślinkami nie zajmowały mnie specjalnie. Niewiele się zmieniło.
Ostatnia książka, która wraz z pewnym artykułem w Przekroju zmieniła coś w mojej głowie to było "Lizbońskie ABC" dwójki autorów. To rodzaj przewodnika i opowieści wydanej na papierze do pakowania śledzi w rybnym, wszystko w niej jest szare, a zdjęcia ledwie czytelne, ale czytając ją widziałam Portugalię we wszystkich kolorach. Wtedy zaczęła kiełkować i coraz bardziej uwierać myśl o podróżowaniu. Dość szybko wprowadziłam ją w czyn i ciągle nieźle mi idzie. Czasem aż do zadyszki, ale nigdy nie rezygnuję z nadarzającej się okazji. I niekoniecznie 9 tysięcy km w dwa tygodnie, jak ostatnio, ale też kilkadziesiąt w jedno popołudnie, bo najbliżej kryją się najciekawsze historie.
Nie jest tak, że nic więcej, ale pozostałe są tymi kroplami drążącymi skałę. Latami i raczej bez nagłych zwrotów akcji.

piątek, 12 września 2014

książki, które odłożyłam na półkę


Zazwyczaj, gdy biorę nową książkę do ręki, to pierwszą rzeczą, którą mam ochotę zrobić jest otworzenie jej i zatopienie się w czytaniu aż do ostatniej strony. Pamiętam to uczucie z dzieciństwa, gdy przynosiłam stos z biblioteki i nie mogłam zdecydować która pierwsza, bo każda wydawała mi się taka ciekawa. Wiadomo, że ta dziecięca ciekawość i naiwność mijają i coraz rzadziej zdarzają się takie książki, które wciągają mnie do tego stopnia, że nie zauważam życia toczącego się obok.
Ostatnio dopadło mnie to w księgarni, w przejściu, między kasą, a wejściem do sklepu i nie przeszkadzali mi chodzący za plecami ludzie, ani rozmowy toczące się przy kontuarze. Książkę odłożyłam na półkę dopiero gdy poczułam wzbierający w gardle szloch.To był "Długi Film o miłości. Powrót na Broad Peak" Jacka Hugo Badera.
Sporadycznie zdarza mi się robić rzeczy bardziej niebezpieczne od chodzenia po ulicach w godzinach szczytu, ale zazwyczaj nie odbiegam od tego, co robią inni. Chyba narty są najbardziej ekstremalne w moim życiu, ale tylko po wyznaczonych trasach, żadnego tam naśladowania Bonda. Dżejmsa Bonda. Lubię życie i od dawna mam wyrobione zdanie na temat łażenia po bardzo wysokich i niebezpiecznych górach, nawet jeśli w czapce uszance i małe wrażenie robią na mnie kolejne śmierci alpinistów. Są szaleńcami z pełną świadomością wszelkich możliwych niebezpieczeństw, jednak, gdy ogląda się historię oczami tych, co pozostali trudno nic nie czuć. Na oskarżenia pod adresem autora natrafiłam dopiero później, ale one nie odbierają mocy książce.

Kilka tygodni wcześniej, odłożyłam "Pęknięte miasto Biesłan" Pawlaka i Wlazły. Jeszcze przed 10 rocznicą tragedii, która spowodowała, że nie Westerplatte, a pamięć o dzieciach z Biesłanu mrozi serca pierwszego września. Trudno się czyta wspomnienia ocalałych i tych, którzy nie dotarli do szkoły na czas. Ani o zazdrości tych, których śmierć bliskich nie dotknęła. 

Dziś rano Nogaś przyniósł "Zwrotnik Ukraina", zbiór esejów pod redakcją Jurija Andruchowicza. On zawsze opowiada bardzo sugestywnie i nigdy się nie zawiodłam na książkach, które poleca, ale po tę chyba nie sięgnę, zwłaszcza po wysłuchaniu wspomnień Julii na początku szóstej minuty audycji. Dokładnie w tym samym czasie siedziałam chora w domu i zamiast leżeć w łóżku przerzucałam kanały z niedowierzaniem, ale wszystkie stacje mówiły to samo, i nasi, i Niemcy i Amerykanie, tylko zdjęcia były inne, Wtedy nie czułam zimna ani temperatury, tylko strach, który od tamtej pory jest ze mną cały czas. Od kilku tygodni słyszę koła pociągów towarowych dudniących nocami po pustych od lat torach, a za chwilę, kilkadziesiąt kilometrów stąd zaczynają się manewry NATO. Nie mogę od tego uciec, bo to tutaj jest, ale nie chcę o tym czytać.

czwartek, 11 września 2014

Środkowotygodniowa fala zmęczenia.

Jestem przemęczona i wszystko mnie wkurza: i telefon odmawiający współpracy, i spam na poczcie i dziamgajacy pieseczek. Lubię zwierzątka, ale doświadczenia ostatniego okresu nastawiły mnie antypieseczkowo i mój plan przygarnięcia gada na emeryturze zaczyna mieć coraz słabsze podstawy, Dziamga to, jest namolne i śmierdzi. Może zmienię zdanie za te dwadzieścia lat z hakiem, albo poszukam jakiejś introwertycznej rasy kociopodobnej. Bo koty to przecież całkiem inna para kaloszy, tylko, że ja  twardo stoję na stanowisko, że kot wymaga ogrodu i wolności. Się zobaczy. Chociaż ... pies z góry jest całkiem fajny.
Poza tym tydzień obfituje w sprawy różne, a jeszcze się nie skończył. Dość płynnie posuwa się sprawa małego remontu. Pan fachowiec przybył w oznaczonym terminie i pomierzył, a dziś dzwonił z pytaniem o detale, bo technolog pyta, czyli chyba ten, co wykonuje, w takim razie już się wziął do roboty, choć obiecali najszybciej pod koniec miesiąca, to może mogę być dobrej myśli, oby, fajnie by było. Innyż fachowiec za to miał zamknięty geszeft, gdym tam dotarła. W środku dnia! To chyba jedyny zakład w okolicy praktykujący sjestę. No ludzie, toż to nie ten klimat. W każdym razie tylko pocałowałam klamkę nie nauczywszy się godzin funkcjonowania na pamięć i teraz nie wiem kiedy ewentualnie mogę się tam udać ponownie ie narażając się na zbyteczne spacery, bo tyle ruchu może zaszkodzić.
A zmęczona jestem, bo się nie wysypiam choć ciężko pracuję i powinnam. Poprzedniej nocy zjechałam całą Europę w jakiejś dzikiej samochodowej podróży, w której bagaże chowaliśmy wewnątrz ołtarza za tajnymi drzwiczkami. To jak ja mam być wypoczęta?

sobota, 6 września 2014

polish your english - czyli mów poprawnie, na litość boską

Jest piękny wrzesień, już zaczynają opadać pojedyncze żółknące liście, ale wciąż jest zielono, ciepło i słonecznie. Wojsko wyleguje się w plamach słońca na trawniku pod akacjami i omawia plan dzisiejszych podchodów. Tak będzie za tydzień i za miesiąc i przez cały rok. Harcerstwo jakoś zdechło, a wojsko przejęło jego rolę ucząc młodzież o mchu porastającym pnie drzew od północy, myślenia i patriotyzmu.
Moją postawę ukształtowało socjalistyczne harcerstwo i takaż szkoła. Nauczono mnie wrażliwości na innych, szanowania flagi i starszych od siebie, wysłuchiwania hymnu w powadze i dumy z bycia Polką. Później już sama odkryłam, że nie mam obowiązku brania na barki odpowiedzialności za cały naród i jeśli moi pobratymcy zachowują się niegodnie, tym bardziej warto przyznawać się do polskości i pokazywać, że jesteśmy tak samo zróżnicowani, jak każda inna nacja. Stopniowo poznawałam ciepłych i troskliwych Niemców, niezwykle obowiązkowych Hiszpanów, uczciwych i cichych Włochów, Anglików tak rozmaitych, że mogliby charakterami obdzielić wiele innych nacji. Odpowiadamy tylko za siebie i warto być dumnym z tego kim się jest.
Język jest częścią naszej tożsamości, dlatego tak mnie razi niechlujstwo, bezmyślne powtarzanie modnych fraz (myślę sobie, tak?, ubogacić, pochylić się, itd)  i ta ilość przekleństw, używanych także przez ludzi wykształconych. U nich razi mnie najbardziej, bo jest świadectwem rozleniwienia umysłowego, braku podejmowania próby bycia precyzyjnym czy dosadnym za pomocą języka parlamentarnego. Wiem, to wymaga inwencji i namysłu. Pomijając sytuacje nagłe, kiedy rozmaite 'kurwy' wypadają odruchowo, drażni mnie, gdy człowiek pozornie kulturalny prezentuje słownictwo ograniczone do poziomu podstawowego. Jednocześnie cieszy, gdy słyszę piękną polszczyznę rzemieślnika, czyli jednak można bez magistrów robionych nocą.
Premier, w związku z nową funkcja, obiecał podszkolić język. To chwalebne i oczywiste, nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej. Z okazji złożonej przez niego obietnicy, wszyscy zachwycają się wyrażeniem, jakiego użył i zastanawiają się, kto mu to na pisał, kto na to wpadł, a przecież ta ameryka została odkryta już dawno. Bardzo możliwe, że przez początkującego ucznia, bo tylko tacy szukają w słownikach podstawowych przymiotników, a jeśli ma się słownik nieco obszerniejszy, podający wiele znaczeń, do tego lubi zabawy słowne, to 'polish your English" narzuca się samo. Wykorzystali to autorzy książeczki wydanej drukiem jeszcze w ubiegłym wieku, z przedmową datowaną na 1989 rok. Oprócz zawartości, to właśnie zabawny tytuł zachęcił mnie do zakupu, chociaż wtedy chyba jeszcze nie wszystkie zadania były dla mnie dostępne.

Halina Urbańska i Daniel Blackman