piątek, 27 lutego 2015

z młodej piersi się wyrwało

Zaglądam czasem na blog do Starego Anglika, bo po sąsiedzku. Towarzyszą  tej lekturze różne odczucia, najczęściej niedowierzanie lub rozbawienie (gdy się np barwnymi słowy zachwyca ichnim jedzeniem), ale przede wszystkim jest to dla mnie źródło wiedzy na temat mentalności Brytyjczyków w wieku emerytalnym i tuż przed-, bo czytam też komentarze stałych bywalców.
Stary Anglik jest zawsze bardzo akuratny i poprawny, ale bywa też hipokrytą, zwłaszcza, gdy nie on wyraża zdanie, a tylko reaguje. To dla mnie też zabawne, ale i pouczające, w końcu nigdy nie wiadomo w jakiej sytuacji się tam znajdę.
Dziś znalazłam wypowiedź na temat przyjezdnych, dość poprawną, ale jednak. Mowa o kolonizacji planet,  żeby nie było ;)
- "... these immigrants are coming here, using up our resources, refusing to integrate, don’t speak our language or respect our culture and generally we can’t manage the sheer numbers coming in’. Or maybe we’ll be colonised/invaded first?" - pisze bywalec
- " I don’t mind being colonized by Martians just as long as we don’t have to send child benefits back to Mars :)" - Stary Anglik na to

czwartek, 26 lutego 2015

środa, 25 lutego 2015

koniunkcja

W piątek wieczorem wyjechałam z parkingu i aż mnie przytkało z zachwytu, bo na niebie odbywało się piękne widowisko. Gapiłam się oniemiała i tylko resztki rozumu powstrzymały mnie przed kursem wprost ku rzece i nakazały się trzymać białych linii biegnących asfaltem. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, co właśnie oglądam, rozpoznawałam Wenus przy księżycu, a potem się okazało, że ten trzeci to Mars. Koniunkcja była widzialna niezbyt długo, bo najpierw niebo  było zbyt jasne, a potem całe towarzystwo chowało się jedno za drugim za horyzont, miałam szczęście, że trafiłam na najlepszy moment.
Dobę później, wracając do domu z Dużego Miasta przystanęłam na górce między Wielowsią a Wsią Palmową, ale zdjęcia wyszły mi poruszone, dopiero tuż przed miastem znalazłam kawałek niezabudowanego terenu bez świateł, ale wtedy Wenus już zaszła i tylko czerwony Mars błąkał się tuż nad horyzontem. Dach samochodu posłużył za statyw i księżyc wyszedł jako tako - widać całą tarczę, bo nawet to, co jest w cieniu Ziemi, jest rozświetlone jej atmosferą.


W fabryce trwają ostatnie przygotowania do kolejnej edycji Wielkiej Bałkańskiej Przygody i bardzo się cieszę, że tym razem udało mi się z tego wymiksować. Z jednej strony fajnie byłoby się wyrwać na kilka dni w cieplejsze okolice, ale teraz nie mam na to czasu, ani chęci, a przede wszystkim szkoda mi nerwów. Odkąd przekazałam stery, korespondencja szczęśliwie omija mnie szerokim łukiem, ale właśnie wpadł mi przypadkiem do skrzynki jeden mail, taki z gatunku wywołującego liczne kurwy oraz konieczność wyłączenia komputera i udania się na spacer w celu ochronienia żyłki przed pęknięciem. Jezuuu, jest jak zwykle, jak zawsze przez te wszystkie lata, ale nie zdołałam się przyzwyczaić. W pewnych kwestiach jestem jednak germańsko akuratna, zwłaszcza wtedy, gdy sprawa dotyczy osób trzecich, w tym przypadku całej ich masy i szlag mnie trafia za każdym razem, gdy muszę się tłumaczyć i przepraszać za cudze zaniedbania. Ale luz, tym razem to nie ja.

piątek, 20 lutego 2015

smutna zima

Ostatnie wydarzenia dość skutecznie wyprały ze mnie radość życia. Pobyt ojca w szpitalu, a później ten wypadek, który zelektryzował całą wieś, a fabrykę sparaliżował i to dość dosłownie, wywołały smutne myśli na temat kruchości ludzkiego życia. Rano idziesz zwyczajnie po bułki, a wieczorem nie ma cię już na dobre. Czas, który spędzasz osobno już nigdy nie zostanie nadrobiony. Niewypowiedziane słowa, uśmiechy, niewypite razem herbaty, te wszystkie strasznie banalne gesty, z których składa się całe życie.

niedziela, 15 lutego 2015

kumulacja

Trafiło mi się jak w totku, nie każdego roku jest aż taki wysyp, bo tłusty czwartek jest wędrowny, ale tym razem dołączył do walentynek, imienin i urodzin i sprawił, że przez ponad tydzień pławiłam się w szczęśliwości.
Tym razem zjadłam nieznaną ilość pączków, jakoś tak pomiędzy 5 a 10 i przygarnęłam przy tym milion milionów kalorii, ale nie widzę jakiejś specjalnej zmiany, jestem taka sama gruba, jak przed. Ale narzędzie do tracenia jest już w drodze, więc na wiosnę wyjdę smukła i wiotka, jak ta nimfa. Bardzo czekałam na te pączki, wyjątkowo, a że w sklepie na dole była akurat dostawa tych najlepszych na świecie jeszcze ciepłych, to zakupiłam ich niemało. Okazało się, że mama miała to samo, ale podeszła do sprawy bardziej profesjonalnie i wyczynowo i zrobiła rundkę po sklepach, kupując za każdym razem tylko jeden, ale z innej piekarni. Krótko mówiąc była orgia pączkowa. Jeszcze się oblizuję na samo wspomnienie.

Z prezentów jeden był wyjątkowy, sama go sobie zrobiłam, a w każdym razie miałam współudział. Narty, a już myślałam, że tej zimy rozeschną się w piwnicy nieużywane. Traf sprawił, że nie i gdy stałam na górce w białej mgle, nie widząc ani trasy, ani nawet nielicznych współjeżdżących, którym, jak i nam rozum odebrało,  to poczułam takie wielkie szczęście, że wiedziałam, że ten durny pomysł nie był wcale taki zły:)


.

 Nie było tak źle, na tle drzew wyraźnie widać narciarza


sobota, 14 lutego 2015

Brit Binge Watching


Closer:

- Do you fancy my sandwiches?
- I don't eat fish.
-  Why not?
- Fish piss in the sea.
- So do children.
- I don't eat children either.

p.s.
1. Film b. dobry i przejmująco smutny. Ludzie to sobie potrafią zrobić dobrze w życiu.
2. Chciałabym taką głęboką, pluszową sofę, jaką miał Dan w mieszkaniu.
3. Do obejrzenia zostały jeszcze cztery.

poniedziałek, 9 lutego 2015

NATO na to nic



Piosenka chodzi za mną od miesięcy w kontekście działań Rosji i za nic w świecie nie mogę się uwolnić od myśli o analogii w działaniach Europy do zachowania świata zachodniego w obliczu ataku Hitlera na Polskę we wrześniu 1939 i gdy prof. Brzeziński wskazuje na możliwy scenariusz: "Któregoś dnia Putin zajmie Rygę i Tallin, a my się tylko oburzymy", to nie wydaje mi się on bardzo nieprawdopodobny, bo dobrze znany z historii.

czwartek, 5 lutego 2015

taki prezent

Skończyłam rozdział, ale gdyby nie rozsądek i terminy, to mogłabym się w nim grzebać jeszcze długo, bo każde wertowanie książki dawało kolejne pomysły, a internet mi rzucał do stóp coraz to nowe materiały. No ale skończyłam, wysłałam i od wczorajszego wieczoru zmagam się z kolejnym. Wena się utrzymuje na przyzwoicie wysokim poziomie i gdyby nie te rozmaite dystraktory, jak na przykład praca zawodowa, to byłoby to dość przyjemne zajęcie. Praca zaś mnie wkurza, bo zajmuje czas potrzebny mi teraz do działalności artystyczno - naukowej ;)
Dla zdrowia psychicznego zrobiłam sobie dwudniowe ferie szkoleniowe, przerwane nocna degustacją zagranicznych napojów owocowych, mimo to wróciłam szczęśliwie do domu i prawie próg całowałam z wdzięczności za brak wyrywkowych badań policyjnych na trasie. Dzięki szkoleniom natomiast, prócz sporej ilości wiedzy i materiałów rzeczywiście pożytecznych, stałam się bogatsza o kolejne notesy, długopisy i teczki tekturowe i tym samym moja styczniowa kolekcja wzrosła odpowiednio do 4, 4 i 6 sztuk - się nie zmarnuje, poprzednie zasoby pojechały do dzieci na Ukrainę, ale gdyby tak tę kasę wydać jakoś rozsądniej ...

A dzisiaj cieszę się pięknym słonecznym dniem, chyba pierwszym takim od jesieni, oraz dostępem, jaki dzięki ruskim serwerom, dostałam do wielce mi potrzebnego kawałka książki. Chyba se słowo po słowie przepiszę, bo kopiuj - wklej nie robi, a na naszych i niemieckich tylko jakieś marne fragmenty. Takie dwa prezenty :)
Poza tym, w ramach rozrywki, od jakiegoś tygodnia czy dwóch uprawiam romans internetowy, mając oczywiście w świadomości, że to coś w rodzaju interaktywnego serialu. Coś jakbym sobie co parę dni puściła odcinek doktora Martina, czy czegoś tam i miała wpływ na dialogi - o żadnym spontanicznym wypadzie do knajpy z odtwórcą głównej roli nie ma mowy i nie ma specjalnego znaczenia czy to 300 km czy za kołem polarnym. No ale o dziesiątej w nocy trochę głupio dzwonić do znajomych na plotki, a tu proszę bardzo.