Tą wiosną jestem zdegustowana, jak tegoroczny ksiądz ostatnim meczem naszej reprezentacji narodowej złożonej ze zblazowanych modeli, którym każą kopać piłkę. Albo siedzę w domu, albo przemykam przez miasto samochodem, bo jest tak brzydko, że aż oczy bolą. Na niedalekim skrzyżowaniu jest więcej dziur niż asfaltu, w tym roku destrukcja poszła tak daleko, że spod spodu widać sześcienne płyty, którymi dróżkę wyłożono na początku lat 70. Brud, dziury, błoto, kałuże, a te dwie głupie pindy wożą się za publiczne pieniądze, zamiast przeciwdziałać. Nic nie poradzę, że zółć mnie czasem zalewa, gdy rozglądam się wokół. Czasem tylko dziękuję losowi, że nie mieszkam w bardziej północnych krainach, bo wtedy zgniłabym na pewno nie doczekawszy słońca.
I właściwie jedynym przyjemnym akcentem pozostają ptaki, które stadami napadają dobrze wyposażony karmnik u rodziców na balkonie. Dzwońce mienią się w słońcu (jeśli akurat świeci) papuzią zielenią, sikorki bogatki i modre wpadają po słonecznik, jak złodzieje, a maluśkie czyżyki terroryzują ptaki nawet dwukrotnie większe od siebie. Jak któryś jest mocno wkurzony, to nikt inny nie ma dostępu do ziarna, bo bandyta dziobie i przegania. Na słoninę regularnie przylatuje dzięcioł, a zięby maszerują wytrwale po ziemi zbierając to, co innym z dziobów wypada.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz