W lecie, jako przedstawiciel rodziny, odpowiedzialny za nawadnianie zawodnika, zostałam oddelegowana do szkoły Mniejszej na dzień sportu. Kierownik był sprytny jak Jagiełło pod Grunwaldem i swoich umieścił w cieniu, zaś licznie przybyła publiczność, wzorem Krzyżaków, smażyła się w słońcu, był to bowiem lipiec. I co z tego, że na gnijącej wyspie toczonej zazwyczaj pleśnią i grzybem, tego akurat dnia pogoda była taka raczej marokańska i choć raz nieustające prośby szkoły o przynoszenie kremów z filtrami o wysokich nominałach były uzasadnione. Publiczność przytaszczyła też leżaki, parasole i wiktuały, a emocje nie były mniejsze niż na wyścigach w Ascot, choć obyło się chyba bez kapeluszy. Mniejsza pełniła potrójną rolę projektantki okładki do programu imprezy, sprawozdawcy oraz zawodnika. Na zawodach zdobyła tylko trzy medale, ale największy triumf przyszedł dopiero po południu na parkingu przed Lidlem, gdy taki jeden mały, wskazując ją palcem krzyknął "Mamo! Ona dzisiaj prowadziła zawody!", a w okrzyku był podziw i pobożny zachwyt, jakby zobaczył gwiazdę kina niemego. Mniejsza zachowała odpowiednią godność i chłodny dystans, ale mieliśmy kłopot z upchnięciem jej w samochodzie, tak napuchła z dumy.
Wakacje jak z bajki dały trochę oddechu przed sierpniowymi zmaganiami z obsesjami H, choć jej cień wciąż się unosił nade mną, zwłaszcza w wąskich, średniowiecznych uliczkach Genui, którymi i ona mogła chodzić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz