niedziela, 15 lutego 2015

kumulacja

Trafiło mi się jak w totku, nie każdego roku jest aż taki wysyp, bo tłusty czwartek jest wędrowny, ale tym razem dołączył do walentynek, imienin i urodzin i sprawił, że przez ponad tydzień pławiłam się w szczęśliwości.
Tym razem zjadłam nieznaną ilość pączków, jakoś tak pomiędzy 5 a 10 i przygarnęłam przy tym milion milionów kalorii, ale nie widzę jakiejś specjalnej zmiany, jestem taka sama gruba, jak przed. Ale narzędzie do tracenia jest już w drodze, więc na wiosnę wyjdę smukła i wiotka, jak ta nimfa. Bardzo czekałam na te pączki, wyjątkowo, a że w sklepie na dole była akurat dostawa tych najlepszych na świecie jeszcze ciepłych, to zakupiłam ich niemało. Okazało się, że mama miała to samo, ale podeszła do sprawy bardziej profesjonalnie i wyczynowo i zrobiła rundkę po sklepach, kupując za każdym razem tylko jeden, ale z innej piekarni. Krótko mówiąc była orgia pączkowa. Jeszcze się oblizuję na samo wspomnienie.

Z prezentów jeden był wyjątkowy, sama go sobie zrobiłam, a w każdym razie miałam współudział. Narty, a już myślałam, że tej zimy rozeschną się w piwnicy nieużywane. Traf sprawił, że nie i gdy stałam na górce w białej mgle, nie widząc ani trasy, ani nawet nielicznych współjeżdżących, którym, jak i nam rozum odebrało,  to poczułam takie wielkie szczęście, że wiedziałam, że ten durny pomysł nie był wcale taki zły:)


.

 Nie było tak źle, na tle drzew wyraźnie widać narciarza


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz