sobota, 21 maja 2016

homework

Od kiedy zmieniłam zawód sypiam bez zarzutów. Moja obecna praca, a zwłaszcza jej część odwalana na terenie fabryki, jest gładka, miła i przyjemna (o ile ktoś lubi jeżdżenie gołym tyłkiem po tarce do warzyw - bo czasem jest pod prąd, ale czasem z prądem, czyli na gładko), bywa jednak, że wkurw sięga zenitu i wtedy albo zabić wszystkich winnych, albo się upić.
Ostatni tydzień nie był łatwy, powiedziałabym nawet, że jakaś cholera obróciła tarkę tę częścią do ziemniaków i buraków ćwikłowych do góry, a wisienką na torcie okazał się poziom hipokryzji koleżanki E., żony kolegi Z., broniącej przez atak swojego męża, który ma w dupie wszystko, w czym nie widzi interesu dla siebie, menda taka. Przy czym zaatakowała oczywiście nie tam, gdzie mogła się spodziewać merytorycznego odporu, ale w nieco słabszym miejscu. Z. działa zawsze pod płaszczykiem robienia dobrych uczynków dla ogółu, przy czym konsekwencje ponoszą inni współpracownicy, ale to nie jest tak widowiskowe, jak uczynki, z którymi można potem latać po wiosce i się chwalić, a dorośli ludzie nie pójdą się publicznie skarżyć. Zwłaszcza, że przecież chodzi o dobre uczynki.
Do tego doszło całotygodniowe śledztwo, a przecież, psia krew, nie chwaliłam się im, że mam magistra z detektywistyki. Na szczęście tydzień się skończył, a wieczorem będę pić i tylko to mnie utrzymuje w zdrowiu psychicznym od dwóch dni. Muszę tylko przypilnować, żeby jak najszybciej wprawić się w stan pijackiej błogości i swawoli i w nim pozostać.

Mniejsza miała w szkole powtórkę z matmy, więc siedzieli z ojcem i robili zadania, aż trafili na mur. Mniejsza poszła sobie, ale tatuś nie dał za wygraną, no bo jak to, przecież nie pokona go zadanie dla jedenastolatków. Liczył on, liczyła bratowa, liczył P. na południu gnijącej wyspy i liczyłam ja. Eureka! wykrzyknęliśmy prawie jednocześnie, ale tylko połowicznie, bo znaliśmy wartość iksa, ale za cholerę nie potrafiliśmy ułożyć równania.
W tej chwili zadanie liczy już pół mojej wioski, matka G. znalazła podobno rozwiązanie w drodze między jednym sklepem, a drugim, a córka potwierdza, że ona tak potrafi, tylko, ze nikt nie widział wyniku (nie bez znaczenia jest fakt, że byłam akuratnie zajęta jeżdżeniem gołym tyłkiem po tarce i matma nie była mi w głowie). Ciotce najpierw wychodziły liczby ujemne, ale potem przyleciała do rodziców z rozwiązaniem innym niż nasze. Dziś obudziłam się w środku nocy o szóstej z wizją, rozpisałam na kartce i mam układ równań, idealny i logiczny, w telefonie znalazłam wiadomość od brata z jego równaniem, całkiem innym. Żadnego z nich nie potrafię policzyć, bo już nie pamiętam, jak się przenosi te wszystkie mnożenia z x na druga stronę. W planach mam jeszcze konfrontację z ciotką, a ona jest biegła w równaniach, więc powinnyśmy dać radę, oraz z dzisiejszym towarzystwem, też się trochę znającym. Bo przecież nie spoczniemy, nim dojdziemy.


2 komentarze:

  1. A na nastepny poniedzialek - twierdzenie Fermata. Nic was juz nie powstrzyma.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na razie jeszcze nie aspirujemy do nobla, ale kapituła niejednej nagrody naukowej będzie nas zapewne brała pod uwagę jeszcze przed maturą. Może tak być, bo twardzi jesteśmy.

      Usuń