czwartek, 27 września 2012

Hey! Got any grapes?

Mniejsza używa internetu jak narzędzia pracy, wyszukuje przepisy na swoje inventions [invenszions, tak samo, jak tajel i sojel], pilnie ogląda, zapisuje składniki, a potem kuchnia wygląda, jak po nagłej ewakuacji z powodu ataku obcych. Szuka nut na swoją fujarkę, drukuje, uczy się, po czym raczy rodzinę piosenką z Titanica, graną bez jednej zmyłki (w całej, najdalszej nawet familii nikt nie ma słuchu, no dobra, B. ma, ale on jeden się nie liczy). Czasem tylko poprzebiera wirtualne lalki. A to było chyba poprzedniej zimy, się obśmiałyśmy przy tym na dywanie w kwiatki.

 
Poza tym to mam zwierzątko, nowe, stacjonuje jakiś już czas, przedtem było tylko  na przychodne. Niewymagające, samo się karmi, samo wyprowadza, tylko pogłaskać nie można, ale niegroźne, nieinwazyjne, no to pomyślałam, że niech se żyje chudzina. Przedtem wyganiałam ścierką z kuchni, ona grzecznie wylatywała przez szeroko na tę okazję otwarte okno (pozbierać graty z parapetu, przegonić, odłożyć majdan na miejsce), a potem regularnie wracała przez drugie, lekko uchylone. No to dałam spokój, żeby się nerwicy nie nabawiła, jak już jej tutaj tak dobrze. Muszę tylko pilnować, żeby ją na czas wyłowić łyżką z soku, bo tam rezyduje, a ja nie wiem, ile taka osa w soku może. To ją wyjmuję czasami, kładę w zlewie, odpływ zatykam korkiem, żeby mi w czeluściach nie zaginęła. Ona wywleczona z lepkich malin, człapie najpierw powoli zostawiając za sobą różową smugę, a potem przysiada i czyni toaletę. I tak już ze dwa tygodnie. No przecież jej nie wyrzucę na ten deszcz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz