Jaka wigilia, taki cały rok, dlatego wstałam rano, spędziłam pracowicie, spróbowałam każdej potrawy, miło i bez spięć przegadałam wieczór z rodziną sięgając wspomnieniami do przed wojny. O tym, jak babcia poszła do okulisty i przyjęła któreś z kolei szkła, choć nie pasowały, bo 'ona taka miła była', o tym, jak miałam namalować cały pochód pierwszomajowy, a nie umiałam ani jednego człowieka, jak ciocia kupowała cukier w tutce z szarego papieru za piątkę, o tym, jak przyszedł ostatni kolędnik ze skrzydłami i fujarką, a drobne już się skończyły, ile razy stary T. powiedział 'panie dobrodzieju' w ciągu pięciu minut i było tych dykteryjek bez liku, a jutro dalszy ciąg.
Wszystko cacy, tylko taka jeszcze trochę rzadka jestem, ale to się nie liczy, bo przeziębienie mocno przedświąteczne.
Dziś ostatnia czekoladka w moim adwentowym kalendarzu, kolęda, której słuchałam na starym gramofonie w pokoju u cioci. Płyty leżały na płask w szufladzie szafy. Zawsze się wzruszam.
Drugą ważną, a może nawet ważniejszą czarną płytą w ciotczynej szufladzie był 'Koziołek Matołek'.
Telewizor daje do wyboru "Nativity" i "Love actually" i chyba wybiorę to pierwsze i znów będę kibicowała niebieskim.
Wczoraj znalazłam już fajny kurs w takim kącie, do którego pewnie nigdy bym nie dotarła. Teraz muszę posiedzieć nad aplikacją i zawalczyć jeszcze raz. Już się cieszę, bo może się uda :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz