no właśnie, które z nich? Nie mam żadnych wątpliwości, gdy mowa o literaturze pięknej, w takim przypadku tłumaczenie jest właściwie ponownym tworzeniem, ważeniem i smakowaniem słów, wsłuchiwaniem się w tony i odcienie, brzmienia i tony. Ale co z tekstami naukowymi? Jakkolwiek piękna i przystępna forma jest przyjemna, to jednak istotą jest oddanie treści, często detali. Co jednak, gdy tekst jest pełen pustosłowia wodolejstwa i zapchajdziur, co, gdy jedno słowo pojawia się na stronie pięć razy i nie znaczy absolutnie nic? Co, gdy czytam i mam kłopot z odnalezieniem głównej myśli w powodzi niepotrzebnych śmieci? Ja i tak jestem w komfortowej sytuacji, bo tłumaczę teksty ze swojej dziedziny i wiem, o czym autor pisze, domyślam się jednak, co chce przekazać. A co, gdy jest się tylko tłumaczem, a tak jest przecież zazwyczaj, gdy nie ma się za sobą dodatkowego zaplecza naukowego? Co ci ludzie robią? Jak oni sobie radzą? Czy mają obowiązek znać się na medycynie, inżynierii czy biologii molekularnej? No przecież nie. Wierzę, że można sobie poradzić z dobrze napisanym tekstem, ale co z takimi potworkami, jak choćby ten od pani dr K?
Gdy wczoraj kończyłam wyć mi się chciało i gdyby nie różowy napój o gorzkawo - słodkim posmaku, leciałyby drzazgi. Ostatecznie tekst skrócił się o ok. 1/8 nie tracąc nic z treści, a powiedziałabym, że mocno zyskując na przejrzystości. Tylko, czy ja mam obowiązek to robić z tekstem fachowym?
Pod koniec pierwszego semestru studiów, gdy zapewne chcieli oddzielić ziarno od plew, prócz normalnych zaliczeń i egzaminów, mieliśmy jeszcze do napisania po kilka tekstów i dokonania trzech tłumaczeń. Dwa poszły gładko. Jeden rosyjski tłumaczyłam po prostu na marginesach kartki, a drugi po niemiecku został napisany na początku XX wieku językiem tak łatwym i zabawnym, że tłumaczenie było dla mnie wtedy odpoczynkiem od natłoku pracy. Pewnie i tak zostałabym uznana za frajera przez dzisiejszych studentów, bo do fachowca oddałam tylko jeden tekst. Był długi i trudny, a termin tuż tuż. Gdy go poszłam odbierać, starszy pan, tłumacz przysięgły zaprosił mnie do gabinetu i poprosił o wspólne przejrzenie tekstu, który, już po przełożeniu, pełen był cudaków wynikających z nieznajomości terminologii fachowej po prostu.
Teraz jest łatwiej, jest mnóstwo fachowych słowników, a dodatkowo internet odpowiada na wiele pytań. Ale wciąż pozostaje pytanie, czy tłumacz ma obowiązek poprawiać niedostatki autora? Czy autor w ogóle zdaje sobie sprawę, że nie potrafi pisać w ojczystym języku? No i tak koło się zamyka. Mam dylemat i nie znam odpowiedzi. A wystarczyłoby, gdyby tak polska elita intelektualna opanowała sprawne posługiwanie się językiem ojczystym. Amen ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz