Dawniej było tak, że ważnym, choć irracjonalnym kryterium przy wyborze książki była okładka. Już okładka, napisy na niej, czcionka, kolory, ewentualna ilustracja zachęcały mnie, bądź nie, bardzo często moje przeczucia okazywały się słuszne: podoba mi się okładka = dobra książka. Teraz to już nie działa, albo bardzo rzadko, nie wiem czemu, są całe serie jednakowo wydawanych książek, albo graficy nie znają treści (a przedtem znali?). Albo jest odwrotnie, gdy stoję w księgarni i podoba mi się ich za wiele na raz.
Pierwszy w ostatniej serii był 'Drżący Klub z Cove' M. Curtin. Przyznaję, że skusił mnie tytuł, była w nim zabawna anegdota, dowcip, ironia i anglosaskie obyczaje. To wszystko w książce jest, ale czegoś tu za wiele, może postaci czwartego i kolejnych planów, może machlojek jednego z bohaterów.Nie zawiodłam się natomiast na smaczkach obyczajowych.
Kolejna była powieść Grishama włożona do poczwórnego zestawu Reader's Digest. Zazwyczaj są tam wsadzone powieści, które dobrze się czyta, niezłych autorów. Takie dla pan domu z ambicjami ;) 'The Last Juror' jest taki sobie, ale może dlatego, że nie miałam czasu i czytanie zajęło mi ponad tydzień, wtedy cały smak ulatuje.
Tuż przed lotniskiem K. wygrzebał z tylnego siedzenia 'Zanim zasnę' Watsona i dał do samolotu. To jest właściwie książka na raz, czyta się ja bez wytchnienia i długo nie pojawiają się żadne podejrzenia. I dopiero na samym końcu, koniuszku, gdy właściwie jest po wszystkim, autora opuściła wena. Wygląda tak, jakby mu ktoś wyrwał tekst z ręki, nie dał dokończyć i wsadził jakiś hollywoodzki finisz. Będzie film.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz